wtorek, 1 lipca 2014

Kochani!

To ja!
Dobra, niezbyt mądre rozpoczęcie, ale nie wymyśliłam nic lepszego.
Chodzi głównie o to, że cierpię na demencję, tudzież lenistwo (jak kto woli). Jest to choroba okropna, wykańczająca, gdyż może dochodzić do na przykład orientowania się w pewnych rzeczach o wiele zbyt późno. Gdy zakładałam tego bloga, nastąpiło to właśnie z myślą, że nie wszyscy znają, czytają fanfiction, a kiedyś dużo pisałam tutaj, więc dlaczego nie? Ale oczywiście po pewnym czasie nie dość, że w jakimś stopniu olałam pisanie (okropna choroba to lenistwo, mówię Wam, nikomu nie życzę), to ten blog również zstąpił chcąc, nie chcąc, do otchłani zapomnienia... Aż tu nagle, mamy piękny poranek pierwszego lipca i myślę sobie: a, wejdę, sprawdzę, tym bardziej, że kończę pisać nowego shota. A tu co? Kilkanaście komentarzy, i każdy z nich bardziej mi pochlebiający od poprzedniego.
Jeśli mam być szczera, to wydaje mi się, że się popłakałam. Ze wzruszenia, rzecz jasna. Chciałabym odpisać każdemu/każdej (przypuszczam, że każdej, ale w dzisiejszych czasach nic nie wiadomo), ale póki co ogrom tych dobrych słów chyba mnie przerasta. Zwracam się więc do wszystkich: DZIĘ-KU-JĘ! Nie wymyślono potężniejszego słowa na wyrażenie wdzięczności, więc tylko to jedno mi zostało, ale gdyby było inne, mocniejsze, to bym go użyła. Dziękuję też za cierpliwość - jeśli ktoś z Was jeszcze tutaj zagląda - i znoszenie moich wyrąbanych w kosmos refleksji filozoficznych, które zajmują około 90% opowiadań.
Cóż więcej...Niedawno miałam kompletną załamkę, jednym z wielkich problemów był także brak weny. Teraz, po przeczytaniu tego, co napisaliście, mam ochotę napisać z dwieście opowiadań z rzędu, i dokończyć wszystkie te, które walają się po wordach i notatnikach. Cieszy mnie też niezmiernie, że tym, co piszę, mogę komuś pomóc, chociażby w trudnej chwili, albo oderwać się - jak ktoś napisał - od rzeczywistości. To dla mnie największy skarb.
Więc, jeszcze raz - dziękuję Wam wszystkim, i każdemu z osobna. Do zobaczenia przy okazji nowego opowiadania!
xoxo

czwartek, 23 stycznia 2014

Kara

Z reguły nie piszę zbytnio komediowych fanfików, ale na tę krótką scenkę jakoś samo mnie naszło. Dawno temu, ze względu na lenistwo doszlifowane dopiero teraz (*^*)" Początkowo miało być z małym co nieco na gorąco, ale postanowiłam jednak zostawić to tak, jak jest ^w^ Lekko, niepoważnie i sielankowo (pomijając moje usilne, acz nieświadome starania nadania całej sytuacji jakiejś powagi, które wyraziły się w gderaniu Kurdupla). Uwaga: może zawierać spoilery dla tych, którzy nie są na bieżąco z mangą.
+ w dzisiejszym wydaniu gościnnie wystąpiła Mi...casa es su casa!
Ja ne!~

-Nee, Levi?
-Hm?
-A może tak raz to ja bym...
-Wykluczone. - powiedział stanowczo tamten, nie odwracając wzroku od czytanej książki.
-Ale...nawet nie wiesz, co chciałem powiedzieć...!
-Doskonale wiem.
Eren skrzyżował butnie ręce na piersi.
-Świetnie! Dlaczego to ja zawsze mam cierpieć? - zapytał z wyrzutem.
Levi uniósł brew i obrzucił Erena pełnym politowania spojrzeniem.
-Rozsądny argument, ale chyba nie sądzisz, że dam się nabrać na twoje rzekome cierpienie?
-A skąd ty możesz wiedzieć, co ja...
-Wystarczy, że widzę twoją twarz, kiedy...
-Już, już, już, dość, wystarczy, zrozumiałem! - wrzasnął nerwowo Eren.
Levi wyraźnie powstrzymywał złośliwy uśmieszek.
Eren przygryzł wargę.
-Więc może zabierzemy się za to tradycyjnie?
-Teraz?
-Mhm.
-Eren, jest szósta rano, nawet śniadania jeszcze nie było, a ty już siedzisz w moim pokoju i prosisz o jakieś niestworzone rzeczy.
-Ja nie proszę, ja wymagam.
-Daj mi święty spokój, noga mnie wciąż boli.
-Gdyby cię tak bolała, to nie trenowałbyś wczoraj cały dzień z Jeanem i Conniem.
-To mój obowiązek.
-A ja jestem priorytetem! Poza tym, jesteś moim opiekunem, czy nie?
Na chwilę zapanowało milczenie. Levi udawał, że czyta, podczas gdy gorączkowo rozmyślał. Oczywiście, że by chciał, ale nie może ciągle ulegać temu cholernemu dzieciakowi...
-Leeeeeeviiiiiiiiiiii – Eren nagle usiadł na nim okrakiem, wyrwał mu z rąk książkę, rzucił ją na podłogę i złapał za nadgarstki kaprala, przygważdżając go do łóżka.
Brunetowi momentalnie zrobiło się gorąco. Chłopak naciskał go na krocze. Czuł jego stwardniałe przyrodzenie i jednocześnie sam powoli się podniecał.
-Ugh...Eren...Złaź ze mnie, jesteś za ciężki...
-Za ciężki czy za bardzo cię podniecam?
By go szlag!
-Nnggghh...po prostu...złaź...głupi bachorze...
-Zabawne, zawsze nazywasz mnie bachorem albo dzieciakiem, a w gruncie rzeczy wcale nie jesteś tak dużo starszy.
-Eren...nie denerwuj mnie...złaź...
-Tylko jeśli obiecasz, że zrobisz to, co do ciebie należy, sir. - Eren mrugnął, po czym pochylił się nad nim i wpił w jego wargi.
Levi toczył walkę pomiędzy zdrowym rozsądkiem a pragnieniem. Wyczuł lekką woń wina w ustach Erena i szybko przerwał pocałunek.
-Oi, co ty wczoraj piłeś?
-To i owo. - odparł tamten, liżąc skórę na jego szyi. Ostatnimi czasy zyskał niezwykłą śmiałość i pewność siebie, zwłaszcza w towarzystwie Levi'a.
-Eren! Masz piętnaście lat, ty... - jednak chłopak skutecznie go uciszył kolejnym pocałunkiem.
-To jak? Umowa stoi?
-Eren, przeciągasz strunę... - Levi czuł nadchodzący słowotok. Czasem nie potrafił ich powstrzymać. - Niedawno cię odbiliśmy, sam ledwie uszedłeś przy tym z życiem, nie mówiąc już o całej reszcie i tych którzy zginęli, Erwin jest niezdolny do pracy, Reiner i spółka wyśliznęli nam się sprzed nosa, ten pieprzony ksiądz nie żyje, ciebie i Historię też chcą sprzątnąć, mamy na głowie masę ważnych spraw i czeka nas naprawdę pracowity dzień, a ty potrafisz myśleć tylko o jednym, opamiętaj się wre...
Następny pocałunek.
I tak Levi przegrał walkę. Nie miał już siły na opór. Za bardzo kochał tego gamoniowatego szczeniaka. Za mocno go pragnął, by przestać poddawać się jego pieszczotom.
Eren włożył dłonie pod koszulę bruneta i zaczął gładzić jego tors, wdzierając się jednocześnie językiem na tereny jego podniebienia. Nie wiedział, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do niezwykłej przemiany, jaka zaszła w nim pod wpływem tej miłości. Miłość...Tak, mógł określić tym słowem swoje uczucia. Miał też pewność, iż Levi kocha go równie mocno. W obojgu młodych mężczyznach wiele się zmieniło. Eren stał się śmielszy i odważniejszy, pozbył się resztek strachu i wątpliwości, które towarzyszyły mu ostatnimi czasy. Natomiast kapral – choć nie stracił nic na swojej obcesowości i wyniosłości – zdawał się w jakiś sposób „ocieplić" swoje zachowanie, nie tylko względem Erena, ale i wszystkich innych ludzi. To wszystko tylko podkreśla teorię, jak tak trywialne uczucie może kompletnie człowieka odmienić.
Eren prowadził. Choć wiedział, że Levi nie da mu się całkowicie zdominować, cieszył się tymi chwilami, kiedy to on mógł sprawić mu przyjemność, a brunet mu na to pozwalał. Chłopak dobierał się już do paska jego spodni. Odpiął go i chwycił sztywną męskość przez materiał, na co Levi jęknął cicho w jego usta. Eren podekscytował się jeszcze bardziej, wiedząc, jak na niego działa. Rozpiął do końca koszulę i już majstrował przy zamku...
...kiedy nagle rozległo się głośne walenie do drzwi.
Zamarli wpół ruchu.
Kto to może być o tej porze, do jasnej cholery?!, myślał Levi rozdrażniony zarówno tym, że ktoś ośmiela się zakłócić jego spokój, jak i faktem, iż podniecił się już do tego stopnia, że każdy dotyk wywoływał dreszcze i tylko jedno mogło pomóc.
-Heichou? Levi heichou! Jest pan tam?!
Głos Mikasy był zaniepokojony i zdenerwowany.
Kochankowie spojrzeli po sobie z paniką (co Erena w zasadzie rozśmieszyło, bowiem nigdy nie widział dowódcy tak przerażonego – nawet podczas starć z tytanami zachowywał kamienną twarz).
-Heichou!
Levi w jednej sekundzie zrzucił z siebie szatyna, tak że ten upadł z łomotem na podłogę, roztropnie jednak powstrzymując okrzyk bólu w zderzeniu z posadzką, w związku z czym wydał z siebie tylko zduszony syk.
-Właź pod łóżko! - powiedział bezgłośnie kapral, posługując się migami. Eren posłusznie wturlał się pod drewnianą ramę, starając się nie myśleć o tonach pajęczyn. Bóg jeden wie, jak długo ten dom nie był zamieszkiwany.
Kolejne walenie do drzwi.
-Heichou!
Levi usiadł na brzegu łóżka i założył nogę na nogę, by ukryć wyraźną wypukłość w spodniach.
-Wejść! - warknął, nonszalancko zapinając koszulę. Pogratulował sobie wielu lat maskowania emocji.
Drzwi rozwarły się na oścież i do środka wpadła rozwścieczona Mikasa. Stanęła na środku pokoju i rozejrzała się po nim jak dzikie rozjuszone zwierzę. Gdy zauważyła niezbyt oficjalny stan Levi'a, nieco się zmieszała.
-Pan wybaczy, sir. Nie wiedziałam, że się pan dopiero ubiera. - wydukała.
-Może byś wiedziała, gdybyś zapytała, zamiast próbować rozwalić mi drzwi. - burknął tamten.
-Czego chcesz? - dodał, niby od niechcenia. Musiał to jak najszybciej zakończyć, gdyż jego poziom pobudzenia seksualnego znajdował się w naprawdę krytycznym stanie.
Mikasa skubała nerwowo swój czerwony szalik.
-Szukam Erena.
-I myślisz, że tu go znajdziesz?
-Nie ma go w jego pokoju.
-A dlaczego miałby być u mnie?
-Pomyślałam... - dziewczyna przez chwilę zawahała się, a na jej twarzy odbił się cień niepokoju, lecz chwilę później zebrała odwagę.
-Pomyślałam, że mógł go pan wezwać do siebie, by znów go nękać i kazać mu robić jakieś niestworzone rzeczy.
-Trochę w tym prawdy jest, ale ja mu niczego nie każę. - mruknął do siebie Levi tak cicho, by Mikasa go nie usłyszała, a jednocześnie spod łóżka dobiegł stłumiony chichot. Kapral zerknął nerwowo na podwładną, ale ta miała na twarzy ten sam gniewny wyraz, więc z ulgą uznał, że nie jest świadoma małej intrygi.
Odchrząknął.
-Nie masz o co się obawiać. Twój rozwrzeszczany przyjaciel jest na tyle bezużyteczny, uciążliwy i żenujący, że i tak na nic by mi się nie przydał, a na jego nękanie szkoda mi cennego czasu.
Ledwie skończył to zdanie, odczuł silny ból w łydce i zrozumiał, że Eren uderzył go w nią z całej siły, jaka tylko mieściła się w pięści.
Levi nie spodziewał się ataku od niego na taką skalę, dlatego nie był w stanie powstrzymać bolesnego syku.
Mikasa poprawiła szalik nerwowym gestem.
-Wszystko w porządku, kapralu? Boli pana noga?
Levi miał ochotę parsknąć gorzkim śmiechem. Tak, jedna noga bolała od dawna, a teraz dołączyła do niej druga, obie kontuzjowane przez krwiożerczych tytanów-nastolatków.
-Nie, nic mi nie jest. Chcesz czegoś jeszcze, czy możesz łaskawie przestać naruszać moją prywatność?
-Nie, ja...ja...Uhm, skoro Erena tutaj nie ma, pójdę go poszukać gdzieś indziej. Może po prostu wyszedł do ogrodu.
-Zapewne.
-Proszę mi wybaczyć to najście, sir.
Mikasa niemal wybiegła z pokoju, trzaskając lekko drzwiami, co wystarczyło, by dodatkowo rozjuszyć Levi'a.
Zgrzytając zębami, rozmasował nieco łydkę, wstał z łóżka i kipiąc gniewem pochylił się, by złapać wystającą zza ramy bosą stopę i wydobyć Erena spod mebla, ciągnąc go po podłodze, a wreszcie chwycić go mocno za ramiona i postawić do pionu. Chłopak był tak skonfundowany, że wyraźnie nie miał siły się opierać. Ponadto, uśmiechał się głupkowato, a jego policzki zdobiła pąsowa czerwień.
Levi miał szczere chęci spuszczenia mu łomotu, ale gdy tylko zobaczył ukochane przez siebie szmaragdowe oczy, cały gniew uleciał jak płochliwy szary dym na wietrze, a zastąpiło go radosne przyspieszone bicie serca i wszechogarniające ciepło. Powróciło natychmiast podniecenie i przyjemne mrowienie w podbrzuszu, które wcześniej zostało tak brutalnie przerwane.
Levi uśmiechnął się złośliwie, z typową dla siebie miną planującego tortury bezwzględnego kata.
-Jesteś niegrzecznym chłopcem, Eren. Należy ci się kara. - powiedział, modulując swój głos na stoicki, aksamitny i mroczny, choć wewnątrz cały drżał i płonął.
Biedny szatyn pojął te słowa zbyt dosłownie i mina mu zrzedła; skulił się i przymknął oczy. Levi miał ochotę się roześmiać na ten widok, ale zaraz ogarnęły go wyrzuty sumienia. Nie chciał go uderzyć, nie miał zamiaru ranić go w jakikolwiek sposób już nigdy więcej.
Chwycił więc w pasie zdezorientowanego chłopaka i rzucił go na łóżko, zachowując jednak pewną delikatność. Następnie usiadł na nim okrakiem, czyli odwrotnie do pozycji wcześniejszej, kiedy to Eren musiał go przekonywać.
Teraz namawiać go nie musiał. Pragnął go, nieważne kiedy, gdzie; w każdej sytuacji.
Wciąż zagadkowo się uśmiechał. Pochylił się nad ukochanym, zbliżając swoją twarz do jego na odległość kilku milimetrów i zawisnął tak na moment.
Eren zaciskał nerwowo powieki w oczekiwaniu na cios; drżał także lekko. Lecz zamiast tego jego policzki owionął słodki oddech, a po pomieszczeniu rozległ się cichy chichot. Śmiech, który miał już okazję usłyszeć, choć jedynie parokrotnie; śmiech, który za każdym razem zdawał się być coraz to bardziej radosny i szczęśliwy, jak gdyby wbrew niszczycielskim okolicznościom zewnętrznym.
Gdy otworzył oczy, zobaczył rozanieloną twarz Levi'a, z błękitnymi tęczówkami przepełnionymi troską i...miłością.
Levi wiedział, że zachowuje się całkowicie jak nie on, że po raz kolejny niszczy sobie reputację w oczach chłopaka; ale nie dbał już o to. Był szczęśliwy z nim i chciał go uszczęśliwiać.
-Kocham cię, głupi bachorze. - mruknął z udawaną srogością zaprzeczającą sensowi słów, które jednak mimo wszystko zabrzmiały niezwykle czule.
Eren uchylił usta w zdumieniu.
-Levi... - zaczął, ale brunet położył mu palec na ustach, uśmiechając się przy tym z uprzednią złośliwością i enigmatycznością.
-Ciii... Od tej chwili nie masz prawa głosu. Jak już mówiłem, należy ci się kara.
Lecz tym razem Eren doskonale zrozumiał, co ten miał na myśli.

Jesteś moim słońcem

Fazy na angsty ciąg dalszy. Tym razem z innej perspektywy i z innym zakończeniem...
Poryczałam się sama i to konkretnie.
Na podstawie utworu Doris Day - You are my sunshine.

Kolejna noc mija, kochanie
Wiedział, że tak to się skończy. Nigdy nie wierzył w przeznaczenie ani w los. A jednak teraz okazuje się, że ich ścieżki nieubłaganie zbliżały się do miejsca, w którym następowało ich rozłączenie, wieczne rozłączenie.
Gdy tak leżę i śpię
Nie udało im się go uratować. Nie potrafili tego zrobić. Nie potrafili...Do jasnej cholery, co oni sobie myśleli?! Najlepiej wyszkoleni żołnierze...nie byli w stanie...przywieźć go z powrotem...żywego.
Śniło mi się, że trzymam cię w ramionach
A jego przy nim nie było. Nie...On był ukryty za murami, starając się wyleczyć własne rany. Nie pozwolono mu nic zrobić, nie pozwolono mu ruszyć ukochanemu na pomoc. Mógł jedynie płakać i rozdrapywać własną skórę, tonąc w agonicznym bólu, nie wiedząc, co dzieje się z jego bliskim.
Lecz kiedy się obudziłem, kochanie
Patrzył na jego zimne, sztywne ciało ułożone w pięknie zdobionej trumnie z jasnego drewna. Skromna kapliczka przyozdobiona była białymi kwiatami. Cieszył się, że choć tyle był w stanie dla niego zrobić, choć okazało się to nie lada wyczynem podczas zamieszania i chaosu panującego pośród cywilów i wojska.
Byłem w błędzie
W tym świecie każdy ginie prędzej czy później. Niebezpieczne czasy skłaniają do życia w strachu nie o siebie, lecz o bliskich. Chcemy być z nimi w ich ostatnich chwilach. Chcemy, by nigdy nie odchodzili. Ale to niemożliwe.
Zwiesiłem głowę w dół i zapłakałem
Był sam w kapliczce. Zabronił komukolwiek tutaj wchodzić, nawet przyjaciołom ukochanego. On był jego. Jego, jego, jego, jego...I nikogo innego.
Zawsze będę cię kochał
Wyglądał, jakby spał. Zielona peleryna z charakterystycznym logiem Skrzydeł Wolności, za którymi tak dążył, których tak łaknął, które były jego marzeniem, zakrywała doskonale śmiertelne rany na brzuchu, piersi, szyi. Kaptur, spod którego wystawały czekoladowe kosmyki, przykrywał pokiereszowaną głowę. Lecz twarz, starannie obmyta, pozostawała tak samo piękna i świetlista jak za życia.
Z tym, że była zimna.
Zawsze będę cię uszczęśliwiał
Bladoróżowe usta zamarłe w sennym półuśmiechu. Gęste rzęsy rzucające cienie na policzki. Zamknięte powieki, za którymi kryły się szmaragdowe oczy. Kiedyś tryskające energią i zapałem, teraz martwe.
Nie mógł pogodzić się z tym, że już nigdy nie zobaczy, jak spoglądają na niego z uczuciem, a jego policzki czerwienieją.
Jeśli tylko pozostaniesz taki sam
Opierał głowę o brzeg trumny, gładząc palcami to jego dłoń, to lico. Nadal nie docierało do niego, jak to cudowne ciepło, gorąco, które zawsze wyczuwał przy zetknięciu z jego skórą, teraz zamieniło się w ten upiorny lodowaty chłód.
Lecz jeśli mnie opuścisz
Mimo to, do jego oczu nie zawitała ani jedna łza. Może dlatego, że nie dopuszczał do siebie prawdy. Może dlatego, że w głębi duszy miał swój plan, który za chwilę wypełni. Może dlatego, że wierzy, iż dzięki temu spotkają się już niedługo.
Każdy inny na jego miejscu by płakał. Lecz nie on. Nie najsilniejszy wojownik ludzkości. On zawsze znajdował wyjście z każdej patowej sytuacji.
To kiedyś tego pożałujesz
Wyciągnął zza pazuchy stary rewolwer, który służył mu jeszcze za czasów mrocznego buntu w podziemiu.
Kiedyś mi powiedziałeś, kochanie
Trzymał go zawsze przy sobie, nabitego jedną pojedynczą kulą.
Że naprawdę mnie kochasz
Na wypadek, gdyby demony z przeszłości powróciły, a on nie potrafiłby dłużej już tego ciągnąć.
I że nic nie może nas rozdzielić
Miał ochotę zaśmiać się gorzko. Zdawał sobie sprawę, jakim jest egoistą. Był im potrzebny. Ludziom. Żołnierzom. Światu. Bez niego nie dadzą sobie rady. Wiedział o tym.
Lecz teraz mnie opuściłeś
Jednakże on nie mógł dać sobie rady bez niego. Wcześniej przy życiu utrzymywał go brak miłości. Ale gdy poznał jej smak, wypełniła jego serce nową wolą.
A kiedy teraz stracił ją bezpowrotnie, nie widział sensu swojego bytu.
Roztrzaskałeś wszystkie moje marzenia
Był słaby. Był cholernie słaby i nie mógł nic z tym zrobić. Dlatego właśnie nosił przy sobie srebrny rewolwer z jedną kulą.
Jesteś moim słońcem
Tak gorący... Ogrzewał go w najczarniejszej chwili. Dawał mu światło potrzebne do życia. Zmienił go w lepszego człowieka.
Moim jedynym słońcem
Lecz teraz odszedł do krainy cieni. Któż go ogrzeje? Za wcześnie. Odszedł za wcześnie. Młody, piękny...Jego. Jego ukochany.
Przeładował rewolwer i przyłożył do swojej skroni. Jego ręka nie zadrżała ani razu.
Sprawiasz, że jestem szczęśliwy
Ironia...Gdyby sam umarł, kazałby mu żyć dalej i nigdy się nie poddawać. Chciałby tego, chciałby, by on pędził przed siebie, nawet bez niego u boku. I gdyby szatyn mógł teraz przemówić, pewnie też zabroniłby mu kończenia swego żywota.
Ale on był silny. Dałby sobie radę.
-A ja jestem tylko zwykłym słabeuszem. - wyszeptał.
Kiedy niebo jest szare
Czuł zimną lufę przytkniętą do głowy i żałował, że nie są to ciepłe usta ukochanego.
Lecz już zaraz, już za chwilę...
Nigdy się nie dowiesz, kochanie
Patrzył na jego śliczną, śpiącą twarz.
jak bardzo cię kocham
Nie bał się. Cały strach go opuścił. Wierzył. Wierzył niczym szaleniec, że za moment znów będzie mógł patrzeć bez końca w morskie otchłanie jego oczu. Że znów złączy się z jego gorącą skórą.
proszę
Położył palec na spuście.
nie odbieraj mi
Uśmiechnął się. Może jego ukochany się pogniewa, że tak wcześnie do niego dołączył. Ale był pewien, że jakoś go udobrucha.
mojego
-Wybacz mi, Eren.
słońca.
Samotny huk wystrzału przeszył ciszę.
[[[Było ciemno, jednak stopniowo się rozjaśniało. Błądził przed sobą rękami, próbując gdzieś dotrzeć. Nie czuł żadnego bólu. Gdy już myślał, że zgubił zarówno siebie, jak i całą nadzieję, z mroku dobiegł wytęskniony, zatroskany głos, który otulił jego uszy i zmysły słodką melodią.
-Levi?]]]

Dobranoc

Jak zwykle parę spraw organizacyjnych.
*opowiadanie to napisałam już dość dawno temu, tuż po wiadomym odcinku, ale okoliczności sprawiły, że dopiero niedawno udało mi się je doszlifować. Jest ono moim swoistym odreagowaniem na wiadomy odcinek, a zarazem moim własnym headcanonem, bo po tym właśnie wiadomym odcinku potrzebowałam po prostu czegoś w tym stylu, jakiejś rekompensaty, i w mojej wyobraźni sytuacja niżej opisana miała rzecz jasna miejsce, acz poza ramami anime.
*znów podkreślam, że żadne plotki (rzekomo potwierdzone przez Isayamę Troll-sana, by the way) nie są w stanie mnie przekonać, iż Kurdupelek ma 34 lata, toteż powtarzam swoje wyobrażenie, gdzie jest co najwyżej w połowie swych lat 20.
*przeprosiłabym za obowiązkowy nadmiar metafor itepe itede, i obiecałabym poprawę, ale jestem chyba do nich za bardzo przywiązana ;; Przykro mi.
*Levi x Eren, żadnych cytrynek, żadnego fluffu. Takie w sumie nie wiadomo co. 
To chyba na razie tyle, miłego czytania~

Deszcz szumiał za lekko uchylonym oknem. Nie było burzy, żadnych gniewnych grzmotów, upiornych błysków, przerażających piorunów. Świat nie był zły ani wściekły, jak to miał w zwyczaju. Teraz po prostu płakał. Nocne niebo roniło grube krople łez opadające gęstą kurtyną na nieszczęsną ziemię. Odbijały się one w świetle latarni na zewnątrz, przybierając złoto-pomarańczowe barwy. Gwiazdy lśniły z melancholią.
Świat nie był rozgniewany. Świat był bezgranicznie smutny. Niebiosa rozpaczały nad fatalnym losem ludzkim, nad tragedią, nad kruchością życia. Próbowały zmyć cały ten ból, strapienie, żałobę. Niestety tych ran kojąca ulewa nie była w stanie wyleczyć.
Levi stał przy oknie, opierając obie dłonie na chłodnej szybie, która oddzielała płaczący firmament i tonącą w żalu Ziemię od ciepłej jadalni, całkowicie pustej, nie licząc kilku stołów, krzeseł, czy samotnej świecy rzucającej niespokojne cienie. Chciał być sam, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jeszcze kilka godzin temu emocje targały nim tak bardzo, że musiał użyć całej swej siły woli, by zachować zimną krew. Teraz nie czuł nic. Jedynie wszechogarniającą pustkę. Jego serce pulsowało kłującym bólem, a klatkę piersiową przeszywały świdrujące ostrza cierpienia. Całe jego ciało uciskał gigantyczny ciężar, jak gdyby na jego plecach spoczywał masywny głaz. Potrafił tylko stać tak w ciemnościach minimalnie rozrzedzonych płomykiem świecy; obserwować przemykających przez miasto przechodniów i żołnierzy; słuchać szumu deszczu szepczącego słowa rozpaczy; stykać palce z tym zimnym szkłem będącym beznadziejną granicą pomiędzy spokojem a szaleństwem.
Tak mijały minuty.
Udał, że nie słyszał powolnego otwierania drzwi, ani ostrożnych kroków po drewnianej posadzce. Wiedział, kto nadszedł. Lecz wypierał ze swojej świadomości czyjąkolwiek obecność. Wciąż uparcie przekonywał się, że chce być sam. Tylko on, jego ból i wspomnienia, które pozostaną na zawsze wyraźne w jego głowie. Zbyt wyraźne.
Jednak w momencie, gdy gładka, ciepła dłoń dotknęła tej jego, zdjęła ją z szyby i wplotła w nią swoje palce, coś w nim pękło.
Odwrócił wzrok od okna i napotkał swoje ukochane turkusowo zielone oczy, w których dostrzegł tyle samo cierpienia, ile gromadził w samym sobie. I zdał sobie sprawę, że nie chce być teraz sam. Nie chce nigdy być sam. Chciał być z nim.
Nagle poczuł desperacką potrzebę bliskości. Oderwał się od szyby i wtulił w niego, chwytając mocno jego koszulkę, jakby nie miał zamiaru już nigdy go wypuścić. Zaskoczony chłopak objął go najsilniej jak potrafił.
-Eren... - wychrypiał drżąco. - Nie zostawiaj mnie...nigdy...błagam cię, Eren...straciłem już wszystkich...nie chcę stracić i ciebie...tylko ty mi zostałeś...Eren...
Szatyn był w szoku. Nie widział jeszcze Levi'a w takim stanie, i to napawało go przerażeniem. Wzmocnił uścisk.
-Levi... - powiedział łagodnie. - Wyrzuć to z siebie. Chociaż raz nie udawaj, że jesteś nieludzko zimny i silny. Wyrzuć z siebie to wszystko, całkowicie, dokładnie. Zrób to, musisz to zrobić, żeby poczuć się lepiej, Levi.
-Ja...nie...to nic nie da...nic nie sprawi, że poczuję się lepiej... - odparł kapral, a w jego głosie, choć ochrypłym i grobowym, nie było jeszcze słychać zbyt wielu emocji.
Erenowi pękało serce. Sam czuł się okropnie wobec ostatnich wydarzeń. Lecz nie bał się wyrażać uczuć, wypłakał się, wykrzyczał, wyszlochał, i choć nie zmniejszyło to rozpaczy, ulżyło mu nieco. Dlatego chciał tego samego dla swego ukochanego.
Stanowczym, atoli delikatnym ruchem chwycił twarz bruneta w obie dłonie.
-Levi, jesteś człowiekiem. Ludzkie uczucia to coś normalnego. Łzy nie są złe. Płacz nie jest zły. Okazywanie żalu po stracie bliskich osób nie jest złe. Odepchnij to daleko od siebie, przeżyj to i pozwól temu wrócić. Nie zapominaj o tym, ale idź naprzód. Niech dodaje ci skrzydeł, będzie twoim natchnieniem, twoim bodźcem. Ale najpierw musisz w tym utonąć.
Levi patrzył na chłopaka błękitnymi oczami pełnymi złotych plamek. Emanowały ufnością, zauroczeniem, wiarą. Znów przypominał małe bezbronne dziecko. Tak działo się zawsze, gdy rozmawiał z Erenem na temat przeszłości, swoich uczuć, przeżyć, tego, kim jest naprawdę.
Kapral zdał sobie sprawę, że chociaż kochał Erena całym swym sercem, tak naprawdę nie do końca go doceniał. A on zawsze był przy nim, zawsze z właściwymi słowami, choć przecież pozornie był tylko dzieciakiem młodszym od niego o niecałą dekadę. Tymczasem wykazywał się większą mądrością życiową od niego samego. I darzył go bezwarunkową miłością.
-Eren... - wyszeptał i przybliżył się do szatyna, by musnąć jego wargi, po czym opadł jakby bez sił na podłogę i oparł się o kamienną ścianę. Podciągnął kolana pod brodę, wyraźnie powstrzymując jęk boleści związany z kontuzją nogi, i wbił apatycznie wzrok w drugi koniec sali spowity ciemnością.
Eren miał wrażenie, że ktoś katuje jego wnętrzności tępym nożem. Mimo, że wiedział o słabościach kochanka, przez jego nieustanną żelazną postawę często o nich zapominał. Toteż ból był sto razy mocniejszy.
Usiadł tuż obok niego, zachowując jednak dystans. Teraz Levi musi przebrnąć przez swoje uczucia sam, bez niczyjej pomocy.
Przez parę minut słychać było jedynie ich oddechy i uporczywy szum deszczu. Potem przez tę względną ciszę przebiły się jego słowa.
-Wiesz, że ona mnie kochała? Petra. Jej ojciec powiedział mi, co o mnie pisała w listach do niego. Dał mi nawet jasno do zrozumienia, że chciała za mnie wyjść.
Eren nie odpowiedział. Przełknął gorzko ślinę. Wiedział, oczywiście, że wiedział. Słyszał całą tę rozmowę, podczas gdy leżał w wozie. Wtedy też koszmarne odczucia związane z nieudaną wyprawą, śmiercią przyjaciół i wielu innych żołnierzy, tylko się wzmogły.
Jedno niewinne pociągnięcie nosem. Kontynuował.
-Eren, ja jej nie kochałem, nie tak jak ona mnie, obaj to wiemy. Byliśmy razem w wojsku, razem się szkoliliśmy, pomogła mi walczyć z przeszłością. Potem wszystko się pozmieniało, awansowałem, przepaść między nami się powiększyła, a ja starałem się nie przywiązywać do ludzi, bo wiedziałem, jak szybko znikają. Ale to wciąż była moja przyjaciółka, traktowałem ją jak młodszą siostrę, podobny stosunek miałem do reszty oddziału. - Levi zacisnął pięść na kolanie. - Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że ona...że ona mogła widzieć mnie...jako kogoś więcej...tak bardzo byłem zaślepiony...suchą walką...
Chłopak wciąż milczał, co było najlepszym wyjściem w obecnej sytuacji. Czasem ktoś, kto cierpi, musi jednym ciągiem, bez przerywania, powiedzieć o wszystkim, co go dręczy. Z drugiej strony doskonale rozumiał ukochanego. Stracił matkę, prawdopodobnie i ojca, skoro nie wiadomo nawet, gdzie przebywa. Nie wiedział, co począłby ze swoim życiem, gdyby nagle zabrakło mu Mikasy i Armina. Owszem, miałby Levi'a, lecz ból po śmierci przyjaciół byłby nie do zniesienia.
Kapral niespodzianie parsknął minorowym śmiechem. Wciąż wpatrywał się w nicość. Oczy miał puste, podkrążone. Włosy potargane. Jedynie biała koszula, płócienne spodnie i skórzane buty wydawały się być w nienaruszonym stanie.
-I tak nic bym z tym nie zrobił, nawet gdybym wiedział. Cóż mógłbym na to poradzić? Kocham ciebie. Nigdy nikogo nie kochałem, tylko ciebie teraz. Gdybym ją świadomie odrzucił, to by ją jedynie zraniło. Mimo to... - jego ciało zadrżało. - Kurwa, Eren, mimo to ja czuję się winny i nie mam najmniejszego pojęcia, co z tym zrobić!
Łamał się. Kawałek po kawałku się łamał. Tonął.
-Eren, czuję się winny, że cię kocham, bo to zaprzecza wszystkim prawom istniejącym na tym świecie...czuję się winny, bo może to nie tak powinno być...czuję się...winny...
Szatyn zaciskał mocno zęby, chciał go objąć i uspokoić, ale to jeszcze nie był koniec, więc nic nie zrobił.
-Ja nawet...nie mam jej ciała...nie mam nic...nie byłem w stanie powiedzieć jej ojcu ani słowa...nie mogłem nic z siebie wydusić...zignorowałem go, a on pobiegł dalej, szukać jej wśród powracającego oddziału...jestem okropny, bo to ode mnie powinien się dowiedzieć...a jej już nie ma...tak jakby...nigdy nie istniała...
Eren słyszał od innych żołnierzy, że Levi oddał Dieterowi odznakę Zwiadowców należącą rzekomo do Ivana. Sam nie wiedział nic o tej sytuacji, bowiem był wtedy by nieprzytomny. Ale od innych dowiedział się o pogłoskach i wątpliwościach, iż Levi wcale nie miał okazji na wycięcie jej z munduru poległego, więc było to prawdopodobnie kłamstwo, by podnieść na duchu Dietera.
W takim razie...
Eren poczuł się, jakby ktoś uderzył go w twarz. Odznaka musiała należeć do Petry. Co świadczyło tylko o jednym.
Levi poświęcił ostatnią cząstkę przyjaciółki, jaka mu została, tylko po to, by pokrzepić i dodać siły jednemu ze swoich podwładnych, którego w dodatku pewnie nie znał zbyt dobrze. Jeśli więc istniał wśród wojska ktoś, kto zasługiwał na miano człowieka o największym sercu, był nim paradoksalnie i niezaprzeczalnie kapral Levi.
Brunet znienacka uniósł rękę do twarzy i zakrył nią usta.
-Oni wszyscy...tak jakby nigdy nie istnieli...a ja nic nie zrobiłem...wykonywałem rozkazy...zostawiłem was...namieszałem ci w głowie...gdybyśmy obaj podjęli właściwe decyzje, może wszystko potoczyłoby się inaczej... jesteś jedyny, Eren...jedyną osobą, która mi została...dlatego musiałem zrobić wszystko, by cię uratować...i dlatego proszę...proszę, nie zostawiaj mnie.
Zatrząsł się, jakby jego ciałem zawładnęły agonalne drgawki. Eren zrozumiał, że wyraźnie powstrzymuje szloch i musiał coś z tym zrobić. Musiał sprawić, że jego ukochany wreszcie wyleje z siebie swoje cierpienie.
Chwycił jego zimną dłoń.
-Teraz, Levi. Nie bój się. Nie bój się łez. Masz prawo do uczuć. Nie bój się. Jestem przy tobie i zawsze będę.
Wtedy to się stało. Gdy brunet przeniósł na niego wzrok, jego oczy szkliły się niczym tafle dwóch lśniących kobaltowych jezior. Chwilę potem tamy na tych jeziorach przerwały się i woda wypłynęła poza brzeg.
Eren pierwszy raz w życiu widział, jak Levi płacze. I tak samo jak jego śmiech, było to szokujące przeżycie. Mężczyzna zawierał w sobie tak skrajne emocje. Gdy już się śmiał, była to najpiękniejsza rzecz na świecie. Gdy płakał, to tak jakby tenże świat nieubłaganie się kończył.
Srebrne krople spływały obfitymi strumieniami po jego alabastrowych policzkach. Eren głaskał go po głowie, zanurzając palce w kruczych włosach. Drugą ręką ciągle ściskał jego dłoń.
Po chwili dowódca już się nie hamował. Tak, jak Eren tego chciał, tonął w oceanie bólu. Oceanie, który trzeba przepłynąć, by dotrzeć na odległy brzeg i iść dalej po plażach, łąkach, lasach.
Szlochał głośno i przeszywająco, zanosił się, wolną ręką ściskając się za pierś w miejscu serca. Pochylał się nad swoimi ściśniętymi kolanami, pozwalając, by łzy skapywały na nie niczym ten padający za oknem smutny deszcz.
Dziecko. Znów przypominał małe dziecko.
Eren chciał płakać razem z nim, lecz uronił już tyle łez w ciągu ostatniej doby, iż nie był w stanie wydobyć z siebie więcej. Miast tego, czuł jedynie paskudny ból. Wykraczał on już poza ramy psychiczne. Teraz odczuwał go fizycznie. Jak gdyby ktoś położył na nim ogromny głaz. Jakby ktoś miażdżył jego serce.
Płakał długo. Wtulał się w tors Erena i łkał w jego koszulkę. Szatyn zamykał go w swych ramionach, czując, jak role nieco się odwracają i teraz to on musi chronić ukochanego. Nie wiedział jednak, co mógłby zrobić, żeby zatrzymać ten straszny ból wstrząsający brunetem. Chciał za wszelką cenę mu pomóc, ulżyć, ukoić jego zranioną duszę. Ale zdawał sobie sprawę, że Levi musi sam sobie z tym poradzić; u boku Erena, lecz sam. Ponieważ tylko w ten sposób każdy człowiek jest w stanie zwyciężyć ogarniający go ból.
Tym bardziej, jeśli nigdy wcześniej nie pozwalał sobie na okazywanie emocji.
Szloch trwał. Kapral nie przestawał wczepiać się rozpaczliwie w koszulkę Erena, a nawet wzmocnił uścisk. Chłopak nie widział jego twarzy, jedynie czubek głowy wtulony w jego tors. Zamykał go w swoich ramionach, drobne ciało, które zwykle tak silne, mocne, potężne, teraz wydawało się kruche, jakby zrobione z delikatnej porcelany. Niczym filigranowa laleczka, którą tak łatwo można stłuc, skruszyć, rozbić.
Bał się momentu, w którym zobaczy jego twarz. Bał się, że to go złamie, znów. Zobaczyć kogoś, kogo zawsze uważało się za człowieka niezniszczalnego, widzieć, jak nawet on traci swój stoicki spokój – to jak stracić wszelkie marzenia, nadzieje czy poglądy, jakie miało się na temat tego świata.
-Levi... - szepnął.
Straszny dźwięk powoli ucichał. Pozostały drobne pociągania nosem oraz konwulsyjne drżenia.
-Levi... - Eren gładził go po głowie, jedwabistych włosach. Kapral musiał sam się uspokoić, sam zdecydować, kiedy się podnieść, kiedy unieść wzrok.
Jednakże w końcu ten moment nieubłaganie nadszedł.
Levi spojrzał w górę, zwracając ku niemu swoją twarz. Erenowi, tak jak przypuszczał, znów pękło serce na ten widok.
Jego oczy wyrażały ból, którego zwykłymi, przyziemnymi słowami nie da się zwyczajnie określić. Tym bardziej, że te same oczy zazwyczaj, poza chłodem, dumą i wyniosłością, nie wyrażały zbyt wiele. Potrafi to zrozumieć ktoś, kto polegał całe życie na osobie – jak myślał, niepokonanej – która nagle, nie wiedzieć czemu wybuchła miliardem nieznanych dotąd emocji. Która nagle umarła w środku. I okazało się, że była słaba, a przynajmniej nie tak silna, za jaką ją uważaliśmy.
Eren nie potrafił się ruszyć. Oczy Levi'a wbijały się w niego z ostatnim gasnącym płomykiem nadziei. Łzy przypominały błyszczące szklane kryształki. Napełniały nimi kąciki oczu, zawieszały się na czarnych wachlarzach gęstych rzęs, skapywały na policzki, by spłynąć po ich zimnej powierzchni, aż na kraniec brody, a potem zniknąć w śnieżnobiałym materiale jedwabnej koszuli.
To tak, jakby anioł płakał. W pięknych galaktykach jego kobaltowych oczu skropionych złotym brokatem lśniły morza, oceany, które – choć święte – były boleśnie smutne.
Wciąż się zanosił, lecz nieco mniej. Jego pierś nierównomiernie się unosiła, oddychał raz szybko, raz wolno, łykając ciężko powietrze przez rozchylone usta. Ten cichy szloch w połączeniu ze łzami doprowadzał Erena do szaleństwa.
-Levi. - rzekł drżąco. Uniósł dłoń, by pogładzić jego mokre lico. Opuszką palca przesunął pod dolną powieką bruneta, ścierając samotną łzę.
-Eren... - przemówił głosem ochrypłym, lichym, wręcz lamentacyjnym. - Eren...ja jestem złym człowiekiem...i wiem o tym...Eren...
Chłopak z każdą chwilą szokował się coraz bardziej.
-Nie...nie... - tylko tyle mógł wybełkotać.
-Zostawiłem was...gdybym was nie zostawił...to moja wina...wszystko moja wina...
-Levi...
-I tak było zawsze...Nic się nie zmieniło. Nie jestem dobrym bohaterem, tylko zepsutym recydywistą. Zawsze byłem i zawsze będę...zły...
Tego już Eren nie mógł znieść.
-Levi! - krzyknął z mocą, łapiąc ukochanego za ramiona. Trzymał go tak, zmuszając do spojrzenia mu prosto w oczy. Miał wrażenie, że gdyby nie ten uścisk, młody mężczyzna rozsypałby się w proch.
-Levi, nie jesteś zły, słyszysz? Każdy ma prawo do błędu. Ja schrzaniłem, ty schrzaniłeś, tak naprawdę wszyscy schrzaniliśmy i to się nigdy nie zmieni! Ale to nie powód, żeby obwiniać siebie za całe zło, jakie spotyka innych!
W niebieskich oczach zalśnił mocniej promyk nadziei. Eren zetknął swoje czoło z czołem Levi'a, jakby pragnąc przekazać mu choć trochę własnej siły.
-Nikt nie jest do końca zły, a już na pewno nie ty. Jesteś wspaniałym człowiekiem, dobrym człowiekiem. Jesteś dobry, Levi. Ja to wiem, wszyscy, którzy cię znają to wiedzą. I Petra też o tym wiedziała.
Na dźwięk jej imienia kapral znów się wzdrygnął.
Eren nieśmiało musnął wargami jego usta. Zdał sobie sprawę, że ma mokre policzki. Nawet nie zauważył, kiedy się rozpłakał. A już myślał, że wylał z siebie wszystko...
Głaszcząc znów jego krucze włosy, uśmiechnął się przez owe niekontrolowane łzy i powiedział najcieplejszym głosem, na jaki udało mu się zdobyć, choć wewnątrz cierpiał niepojęcie:
-Pozwól jej odejść, Levi. Jej, im wszystkim. Pomyśl o nich. Wyobraź sobie ich szczęśliwe twarze. Nie obwiniają cię. Nie chcą, żebyś się smucił. - pociągnął nosem i pocałował bruneta w czubek głowy, uśmiechając się lekko przez łzy. - Levi, kocham cię, słyszysz? Tak, jak ona cię kochała...jak oni wszyscy cię kochali, a nawet bardziej!
Kapral wtulał chłodny policzek w gorące zagłębienie w szyi Erena.
-Oni muszą dać ci siłę. Pozwól im być swoimi skrzydłami, Levi! Skrzydłami, które uniosą cię ponad chmury...
Gdy tylko Eren skończył mówić, Levi miał ochotę rozpłakać się jeszcze bardziej, tym razem ze szczęścia i uczucia, że nie zasługuje na miłość, jaką darzą go ludzie, a przede wszystkim ten irytujący, żywiołowy chłopak, bez którego teraz nie mógłby już żyć, zupełnie jak bez tlenu. Lecz szybko odrzucił od siebie podobne myśli. Eren właśnie powiedział mu wyraźnie, że nie jest zły i należy mu się wszelkie dobro. Choć z trudem, uwierzył mu i miał zamiar tego się trzymać.
Dlatego uniósł po prostu głowę i złożył na ustach szatyna delikatny, acz namiętny pocałunek, w który włożył tyle uczuć, ile jeszcze nigdy wcześniej. Nie był w stanie słowami wyrazić bezgranicznej wdzięczności, która zebrała się w jego sercu. Zwykłe „dziękuję" by nie wystarczyło.
A jednak...
-Dziękuję. - rzekł mimo wszystko, głosem ledwie dosłyszalnym, ale w pewien sposób mocnym i dobitnym.
Eren nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się po raz kolejny z potokiem miłości wypływającym z jego oczu, a następnie kontynuował pocałunek. Ciepły, bezpieczny, błogi.
Wkrótce obojga młodych mężczyzn zmógł niespodziewany sen. Zasypiali w swoich ramionach, na podłodze, oparci o chłodną, kamienną ścianę, tuż pod otwartym oknem, za którym świat już nie rozpaczał, tylko godził się pokornie z losem.
Opadając łagodnie w objęcia Morfeusza, Levi miał wrażenie, że gdzieś pośród szumu deszczu słyszy cichy, aksamitny głos roześmianej Petry.
-Dobranoc, kapralu.
I nie wiedząc nawet, że otwiera usta, robiąc to całkowicie instynktownie, odpowiedział:
-Dobranoc, Petro.
Z tymi słowami ogarnął go upragniony wewnętrzny spokój.

Nie wolno ranić Haru

Niemalże zapomniałam o tym blogu, ale dalej będę tutaj wrzucać czasem nowe fanfiki, jednak zaznaczam, że większą aktywność zdecydowanie prowadzę na fanfiction. ^^~
Ostrzeżenie: to jest najbardziej psychiczne opowiadanie, jakie udało mi się stworzyć do tej pory, w szczególności biorąc pod uwagę jego zwięzłość i mały rozmiar... Nie ma żadnych OOC (były co do tego kontrowersje, ale dalej upieram się, że nie ma), przynajmniej taką mam nadzieję, bo chciałam wyrazić absurdalność tej sytuacji w taki sposób, żeby bohaterowie pozostali sobą.
Niby mogłoby być dłuższe, ale myślę, że to by tylko zepsuło efekt.
Zatem...umm, miłego czytania ^_^

Haru stanął przed drzwiami domu Makoto. Był późny wieczór. W żadnym z okien nie paliło się światło. Wiedział, że jego rodzice wraz z rodzeństwem wyjechali na weekend do dziadków, więc Makoto był sam w domu. Miał mu pożyczyć parę gier wideo, więc powinien na niego czekać. Nacisnął na przycisk dzwonka kilka razy, jednak nikt nie odpowiedział. Uznał zatem, że szatyn po prostu przysnął. Gdy dotknął klamki, drzwi otworzyły się bez oporu. Mógłby skrytykować brak odpowiedzialności przyjaciela, ale sam często nie zamykał drzwi, ot, z lenistwa.
Wszedł do środka i zatrzasnął drzwi. Przebył doskonale mu znany korytarz, od którego odchodziły różne pokoje, między innymi salon, wszystkie urządzone w prostym, klasycznym stylu. Skierował się ku schodom prowadzącym na górę. Drewniane stopnie zaskrzypiały pod jego ciężarem. Jego uszu nie dobiegały żadne dźwięki, w całym domu panowała śmiertelna cisza. Haru wydało się to dziwne, bowiem jeśli – jak zakładał – Makoto spał, powinno być słychać przynajmniej jego chrapanie. Lekko zaniepokojony ruszył szybkim krokiem do jego pokoju. Cieszył się, że tak dobrze znał każdy kąt tego mieszkania, gdyż w egipskich ciemnościach niewiele widział.
-Makoto? - jego niepewny głos poniósł się echem wśród ścian. Dotarł do drzwi z drewna oliwkowego. Były uchylone do połowy. Odetchnął z ulgą i wszedł do środka.
-Mak... - urwał nagle, stając pośrodku pomieszczenia. Wybałuszył oczy, nie wierząc, w to co widzi.
Zdał sobie sprawę, że nie gościł u przyjaciela już od jakichś paru tygodni. Jednak nie spodziewał się, że mogą tutaj zajść jakiekolwiek zmiany. Nie takie.
Każdy centymetr ścian został pokryty zdjęciami. Nie byle jakimi. Przedstawiały tylko dwie osoby. Albo Haru, albo Rina. Ten drugi na wszystkich fotografiach miał domalowane czerwonym flamastrem różne rany, na przykład przecinające gardło. Do tego bluźniercze słowa pod jego adresem, lub takie, które go przeklinały. Dominował jeden duży portret, w całości przekreślony krzyżykiem. Tuż pod nim wisiało tej samej wielkości zdjęcie Haru z dopiskiem „Na zawsze".
Haru miał wrażenie, że przyśnił mu się jakiś koszmar. To nie wyglądało jak coś realnego. Nie potrafił ruszyć się z miejsca, otwierał szeroko usta, a jego ciało przeszły dreszcze. Nie wiedział nawet, czy jest przerażony. To wszystko wyglądało zbyt surrealistycznie.
Co...tu się...dzieje...?
Zauważył leżącą pod biurkiem, zwiniętą w kulkę białą koszulę Makoto. Prowadzony dziwnym instynktem, podszedł do niej i kucnął. Serce zabiło mu mocniej, gdy rozwijał materiał.
A później podskoczyło do samego gardła, gdy jego oczom ukazała się świeża, ciemna krew, w której unurzany był cały przód koszuli. Przypadkiem sam zabrudził sobie nią ręce. Spoglądał teraz na nie, dalej twierdząc, że to tylko sen. Mimo to, ciecz, której dotykał, wydawała się być zbyt prawdziwa.
Czuł ogarniający go strach.
Wtedy usłyszał ciche, powolne skrzypienie drzwi za swoimi plecami.
-A niech to, Haru. Miałem nadzieję, że uda mi się oszczędzić ci tego widoku.
Czarnowłosy odwrócił się, słysząc ten doskonale znany, łagodny, sympatyczny głos.
W drzwiach stał Makoto, opierając się ręką o futrynę. Uśmiechał się, jak zawsze, z typową dla siebie delikatnością i troską. Miał na sobie jedynie dżinsowe spodnie. Umięśniony tors i włosy ociekały wodą.
-Ma-makoto...Co to ma znaczyć? O co tutaj chodzi? - zaczął Haru, a głos mu drżał, choć starał się nad tym zapanować. Trzymaną w ręku koszulą zrobił zamach, wskazując na ściany pokoju i przypadkiem rozpryskując dokoła coś, co było krwią, lecz nie dopuszczał do siebie tego faktu.
-To jakiś żart, prawda? Przygotowujesz się do Halloween?
Makoto stał dalej w tym samym miejscu, uśmiechając się jedynie z tą kojącą łagodnością. Milczał, obserwując uważnie każdy ruch przyjaciela.
Haru zaczynał się denerwować. Sam nie wiedział, czy był to bardziej strach, czy irytacja.
-Znakomicie ci to wyszło, Makoto! Efekt jest po prostu powalający. - nagle tempo jego mówienia znacznie się zwiększyło. - A ta krew, jaka realistyczna...Prawie się nabrałem. Obawiam się tylko, że Rin nie będzie zadowolony z takiego wystroju, ale w zasadzie i tak nie ma tutaj nic do gadania...Nie, naprawdę genialny pomysł, Makoto, brawo!
Oddychał płytko i ciężko. Szkarłatne krople skapujące ze splamionego materiału lądowały na wykładzinę z cichym kap kap.
Tymczasem szatyn ruszył się z miejsca i stanął pod ścianą, tuż przed dużymi fotografiami Rina i Haru. Pogładził tą drugą czułym ruchem i westchnął.
-Każda pochwała od ciebie jest dla mnie czymś wyjątkowym, niemniej trochę się pomyliłeś. - przemówił, wciąż spokojnie i aksamitnie. - To nie jest żart, Haru. Jestem śmiertelnie poważny.
Zachichotał, a Haru poczuł, jak oblewa go zimny pot.
-Chociaż... - tutaj zielonooki odwrócił się w stronę Haru, podszedł do niego powłóczystym krokiem i pogłaskał kciukiem jego policzek. - Jakkolwiek o tym nie myślę, była to swego rodzaju zabawa. Prawdziwa frajda, sama przyjemność. Cóż, przynajmniej dla mnie. Nasz dawny kolega nie mówił zbyt wiele. - z każdym słowem coraz bardziej zbliżał się do Haru. - Może dlatego, że mu na to nie pozwoliłem... Albo po prostu nie byłem w stanie usłyszeć jakichś cichych błagalnych słów pomiędzy jego płaczliwymi wrzaskami. - znów westchnął. - Ach...Miód dla uszu. Szkoda tylko, że już nigdy go nie usłyszymy.
Haru zaczynał powoli rozumieć. Lecz w dalszym ciągu wydawało mu się to zbyt kuriozalne, by mogło być prawdziwe.
Nie...nie, to...przecież...nie...
Jednakże zakrwawiona koszula w jego zaciśniętej pięści i Makoto wypowiadający te okropne psychopatyczne słowa ziejące śmiercią były bardziej niż realne.
Zanim całkowicie ogarnął go jeden szok, w krok za nim ruszył kolejny.
Makoto wplótł palce w jego włosy i pocałował go. Początkowe lekkie zetknięcie warg milisekundę później przeobraziło się w namiętny akt pełen pożądania. Haru pozostawił oczy otwarte, widział twarz Makoto z bardzo bliska. Koszula upadła z szelestem na podłogę.
Nie wiedział, co ma robić. Był wystraszony i zagubiony. Poruszył się lekko, pragnąc odsunąć się od chłopaka, ale ten w natychmiastowej odpowiedzi chwycił mocno jego ramię, zaciskając na nim palce. Haru próbował się wyrwać, ale to tylko sprawiło, że Makoto objął go w talii drugą ręką i przyciągnął go bliżej do siebie w żelaznym uścisku. Nie przestawał ugniatać jego warg swoimi własnymi i penetrować językiem wnętrza jego jamy ustnej, której nie potrafił pozostawić zamkniętej wobec siły, jaką dysponował szatyn. Jego nagi tors był miękki i rozgrzany.
Makoto pchnął Haru na łóżko w sposób wręcz brutalny, wydawałoby się zupełnie nie w jego stylu. Gdy czarnowłosy już na nim leżał, dopiero wtedy przerwał pocałunek. Stanął przed nim z tym samym dobrotliwym uśmiechem i zaczął rozpinać pasek swoich spodni.
Haru nagle poczuł, jak pieką go oczy i z trudem powstrzymał łzy. Jego czaszka pękała, a pierś płonęła żywym ogniem.
-Czemu? - zdołał jedynie wyszeptać.
Makoto przerwał nagle wykonywaną czynność. Wyglądał na zaskoczonego.
-Jak to „czemu"?
Zerknął na ścianę jakby ze zniecierpliwieniem, a później pochylił się nad brunetem, kładąc ręce na łóżku po jego obu stronach. Na twarzy miał najszczerszy uśmiech troskliwego przyjaciela, jaki tylko mógł istnieć.
-Rin skrzywdził Haru. Powiedział, że nie będzie już pływał z Haru. Zranił Haru. Trzeba ukarać Rina. Rin otrzymał zasłużoną karę.
Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej kochający, o ile to było w ogóle możliwe. Odgarnął z czoła Haru niesforny kosmyk.
-Rin już nie zrani Haru nigdy więcej. Nikt już nie zrani Haru. Nie wolno ranić Haru. Haru jest mój. Teraz Haru i ja będziemy razem, już na zawsze.
Po tych słowach pocałował go w policzek, a następnie przygwoździł jedną ręką do materaca, drugą wkładając pod koszulkę bruneta. Haru poczuł upiorne ciarki przebiegające wzdłuż kręgosłupa, gdy Makoto wodził opuszkami palców po jego brzuchu.
Ostatnie, co pamiętał, to Makoto zlizujący z niesamowitym sensualizmem krew z jego palców, krew, którą pokryta była koszula, krew Rina.
Później wszystko stało się jakby rozmazane, niewyraźne. Makoto rozbierający go. Makoto całujący jego szyję. Makoto zabawiający się jego intymnymi partiami. I wreszcie Makoto zabierający jego czystość, Makoto bezpruderyjnie gwałcący jego pozbawione świadomości ciało. Wszystko to robiący ze świętym przeświadczeniem, że jest delikatny, czuły, opiekuńczy. Wszystko to, z czego w innych okolicznościach Haru czerpałby niezmierną przyjemność, teraz sprawiało mu jedynie ból, którego nie chciał odczuwać, dlatego ulżyło mu, gdy stracił przytomność, jego umysł odpłynął i nie musiał już znosić tego koszmaru.
Widział przed oczami jedynie niezwykle żywą i intensywną twarz Rina. Coś paliło jego policzki. Pomyślał, czy to nie owa krew dawnego przyjaciela, który powrócił, by dokonać zemsty za popełnione grzechy.
Lecz szybko zrozumiał, iż to nic więcej jak strumienie łez, które choć wydają się być siłą leczącą, nie były w stanie ugasić piekła, w którym się znajdował.

Co ja piszę...

piątek, 23 sierpnia 2013

Miłość jest wojną

Miałam wenę na krótki one-shot o zapleczu mocno angstowym.
Wena przyszła podczas słuchania mojej ukochanej piosenki „Love is War” w wykonaniu Kaito (wersja nodoame, jest niesamowicie emocjonująca jak na vocaloida).
Wstawki w kursywie pomiędzy tym, co dzieje się w samym opowiadaniu, to właśnie tekst tego utworu w moim własnym tłumaczeniu.
Pewnie mało komu się zechce, ale mimo to gorąco zachęcam do czytania tego opowiadania, jednocześnie słuchając tej właśnie piosenki. W moim przypadku zwiększa emocje kilkakrotnie. Poryczałam się jakieś miliard razy pisząc to.



Jakież to smutne, gdy nie ma się dokąd pójść

Grzmoty toczyły zażartą walkę nad ich głowami, zderzając się przy akompaniamencie okropnych bębnów artylerii niebieskiej.

Nasza miłość różni się od innych

Deszcz lał się strumieniami, spływając po ich włosach, twarzach, plecach. Zgniłozielone płaszcze nie dawały żadnej ochrony, a Skrzydła Wolności wydawały się nie mieć najmniejszego sensu.

Ciemny błękit nieba, kąt padających drobinek światła

Wiedzieli, że ten moment kiedyś nadejdzie. Wiedzieli, że będą musieli się z nim zmierzyć. Jednak otumanieni obłędnym szczęściem zapomnieli, jak jest ono ulotne, i odsunęli straszną prawdę jak najdalej od siebie.

Słońce tonie, dźwięki maszyn huczą słabo

Nie mógł sobie wyobrazić życia bez niego. Nie teraz. Nie, kiedy go tak bezgranicznie pokochał. Ściskał jego dłoń, która choć zawsze była zimna, teraz stała się lodowata. Nachylał się nad piękną twarzą spoczywającą na jego kolanach, którą zdobił równie piękny, lecz zgubny szkarłat.

Świat zdziczał i oszalał. Czy mimo to nadal będę cię kochać?

Błękitne oczy pełne złotych plamek powoli gasły, patrząc na niego, jak gdyby przed odejściem do krainy mroku chciały widzieć jedynie jego, nikogo więcej. Krucze włosy przyklejały się do tej anielskiej twarzy, zlepione wodą, krwią i kurzem. Strużki jaskrawej cieczy płynęły z jego ust i czoła.

To przecież oczywiste

Odgłosy nieprzerywanej bitwy, ciężkie kroki morderczych olbrzymów i krzyki ginących żołnierzy niknęły w oddali, nie były ważne. Nic nie było ważniejsze od słabego oddechu i tego drobnego ciała pokrytego rdzawą posoką, w której on zanurzał rozpaczliwie dłonie, jak gdyby miał go tym uleczyć. Ciała, które zwyciężyło tak wiele razy, które było niepokonane, nieśmiertelne, wieczne!

Lecz jak mogę cię do siebie przywołać?

A jednak istniała jedna słabość. Słabość fatalna, która zawiodła go na zatracenie. Słabość, którą zdecydował się chronić do tego stopnia, iż sam zdecydował się za nią zginąć.

Jakimże głupcem jestem!

I tą słabością był jego ukochany. Chłopak o czekoladowych włosach i szmaragdowych oczach.

OCHRONIĘ CIĘ!

Blada dłoń splamiona szkarłatem sięgnęła drżąco ku jego policzkowi. Pogładziła go, barwiąc na ten sam kolor. Kolor śmierci.

TO JEST WOJNA!

Nie płakał. Choć odchodził, nie płakał. Był człowiekiem tak silnym i wytrwałym, że nie bał się spotkania z kostuchą. Natomiast zielonooki ronił łzy tak obfite, iż nie potrafił odróżnić ich od deszczu.

Samo patrzenie na to, jak cierpisz...

-Nie...nie...nie...nie...nie!
Nie chciał dalej żyć bez niego. Nie miał takiego zamiaru. To byłby nieustanny koszmar. Nie było na tym świecie miejsca dla niego samego. Mógł na nim przetrwać jedynie z nim u boku. Nie sam.
-Nie, nie, nie, NIE!

Tracenie głowy dla miłości jest grzechem

Był zdecydowany. Zdecydowany jak nigdy dotąd. Trzęsącą ręką sięgnął do swojego prawego buta, gdzie trzymał dodatkowy nóż myśliwski.

Sprawię, że zrozumiesz, iż nie potrafię znieść bycia z dala od ciebie

Uniósł nóż na wysokość swojej klatki piersiowej, ostrzem skierowanym ku sercu. Był gotów. Nie czuł strachu, bo wiedział, że niedługo znów się spotkają.
Nagły błysk pioruna oświetlił całą polanę.

Głos, którym usiłuję krzyczeć, jest słaby

-Nie...Eren...nie... - kruczowłosy ostatkiem sił chwycił rękojeść noża i wyrwał go z rozdygotanych dłoni kochanka.

Nieważne, jak głośno krzyczę, ty i tak mnie nie usłyszysz

-Nie...rób tego...nigdy...Eren...spójrz...na mnie...
Szatyn posłusznie przeniósł na niego obłąkany wzrok. Miał ochotę własnymi palcami rozedrzeć swoją pierś i wyciągnąć z niej serce. Był zdesperowany. Nie chciał, żeby odchodził, nie chciał, nie chciał, nie chciał, nie chciał! Czuł, jak traci rozum.
A on nagle się uśmiechnął.

Och, dzień pęknie nieodwracalnie, zanim się zorientuję. Chciałbym, by czas się zatrzymał

-Masz...żyć...Eren...rozumiesz? Masz żyć, do jasnej cholery...Uratowałem cię...bo chcę...żebyś żył...
-Nie! To niemożliwe! - wrzasnął zielonooki, przykładając swoją twarz do jego. Pocałował jego czoło, jego policzki, jego usta. - Nie będę żył bez ciebie! Skoro ty odchodzisz, to ja też!
Ochrypły śmiech.
-Wciąż...jesteś takim dzieciakiem...niczego nie pojmujesz...

Nie mogę powiedzieć ci, co czuję, co mógłbym, co powinienem...

Szatyn trzymał się jego twarzy niczym tonący wyrastającej ze stromego brzegu gałęzi. Szlochał.
-Pojmuję tyle, że cię kocham, słyszysz?! I nie pozwolę ci odejść samemu! Nie zostawiaj mnie...nie zostawiaj mnie!
Przypominał małe dziecko, które zgubiło w tłumie ludzi swoją matkę.

Nawet moja dłoń cię nie dosięgnie. Mogę tylko patrzeć

-Eren...ja...nigdy nikogo nie kochałem...tak jak ciebie...naprawdę cieszę się...że było dane mi cię poznać...i że obdarzyłeś mnie równie silną miłością...Eren...
Gasnął. Gasnął coraz bardziej. Jego głos stawał się coraz cichszy. Oddech ledwo wyczuwalny.

Więc ochronię cię – to jest wojna!

-Eren...błagam...żyj...żyj tak, byś niczego...nie żałował...walcz dzielnie...przyłóż ode mnie tytanom...ocal ten świat...i zakończ swój żywot...zasypiając w łóżku jako starzec...w małym domku nad oceanem...

Nie mamy czasu, by wybrać właściwą drogę. By pokazać ci, jak nasza miłość różni się od innych

-Nie...nie..nie..nie...!

Będę cię bronić do samego końca

-Eren...obiecaj mi to...
-Nie, nie!
-Proszę...pozwól mi...odejść...w spokoju...obiecaj...
-Nie, ja nie mogę tego zrobić, ja nie...
-Eren...
Pociągnął ku sobie jego twarz i złożył na jego spierzchniętych wargach delikatny, czuły pocałunek. Ostatni pocałunek.

Przygotuj się na ostatnie starcie

Wiedział, że to koniec. Wzbraniał się przed tą obietnicą. Ale to była jedyna rzecz, którą mógł teraz zrobić. Kochał go tak bardzo, że był w stanie mu to obiecać. Zebrał się w sobie. Tak, był w stanie żyć bez niego, jeśli tylko zapewni mu to wieczny spokój.

Ta batalia się jeszcze nie skończyła

-Dobrze, ja...ja obiecuję...obiecuję, że będę żył, tak jak powiedziałeś.
Znów się uśmiechnął. Jego oczy zabłysnęły łzami szczęścia.
-Eren...będę zawsze...przy tobie...pamiętaj o tym...Eren...

Miłość jest wojną

Z jego imieniem na ustach wydał ostatnie tchnienie. Gdy odchodził uśmiechnięty, wydawało się, jakby zobaczył coś niesamowicie pięknego, coś, co przekracza ludzkie pojęcie.
Jakby znalazł się w raju.

Miłość jest wojną

Zielonooki zawył z bólem, który chwycił jego serce żelaznymi szczypcami.
Płakał nad ciałem ukochanego bardzo długo. Reszta świata się dla niego nie liczyła.
Później zaniósł bruneta w bezpieczne miejsce pod korzeniami ogromnego drzewa, skąd po zakończeniu bitwy będzie mógł go zabrać i pochować.

Miłość jest wojną

Ruszył ku epicentrum walki, z gotowym do działania sprzętem, z twarzą ubrudzoną ziemią i krwią, których deszcz nie mógł zmyć, z oczami wypełnionymi ogniem zemsty większej niż kiedykolwiek, z potężną wolą przetrwania.

Miłość jest wojną...

Dla niego. Będzie żył dla niego. Będzie walczył i żył cierpliwie, aż nadejdzie moment ich ponownego spotkania.


...aż do czasu, gdy ta pieśń dotrze do ciebie.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Przekraczając granice

Opowiadanie to jest obkupione hektolitrami potu, krwi, lodów czekoladowych i nieprzespanych nocy. (zaraz, zaraz, chyba pomyliło mi się z okresem... a nie, jednak na jedno wychodzi ;-;)
Osobiście jestem z niego cholernie dumna.
Prawdopodobnie nie ma zbyt wielu literówek, czytałam to już tyle razy, że nie wiem, czy dam radę jeszcze raz, w razie czego przepraszam (jako autorka w sumie czuję się usprawiedliwiona).
Jest tutaj od cholery lania wody, filozoficznych monologów i moich ukochanych epitetów. A, no i SEKS, whoah.
Łamałam sobie głowę, czy mówi się „uśmiechać się smutno”, czy też „smutnie”. (dwa miesiące bez polskiego i nawet taka przesiąknięta poprawną polszczyzną humanistka jak ja zaczyna robić błędy, które aż bolą). Ostatecznie wybrałam „smutnie”, i don't care.
Dobra, koniec pitolenia, miłego czytania.


A, I MOŻECIE SOBIE MÓWIĆ, CO CHCECIE, ALE JAK DLA MNIE LEVI MA MAKSYMALNIE 25 LAT (ZNALAZŁAM POTRZEBNE LOGICZNE DOWODY, ŚLIWUNIA POTWIERDZI) I JEST BADASSEM JAK MIKASA, WIĘC DLATEGO UDAŁO MU SIĘ TAK W MŁODYM WIEKU ZOSTAĆ „BOHATEREM LUDZKOŚCI”, I NIE OBCHODZI MNIE, CO ISAYAMA-SAN MA NA TEN TEMAT DO POWIEDZENIA, NIE ZNA SIĘ, NIECH SPADA NA DRZEWO. DZIĘKUJĘ, DOBRANOC.




Eren zawiązał olbrzymi wór pełen śmieci, gruzu i nienaturalnie grubych pajęczyn, po czym przesunął go pod ścianę wraz z miotłą, wiadrem brudnej wody i stertą szmat, które nadawały się już tylko na śmietnik. Następnie zdjął chustki chroniące przed kurzem z głowy oraz z twarzy, i padł z ulgą na wielkie łóżko z baldachimem. Odetchnął głęboko. To był ciężki dzień. Oprócz podwórza, korytarzy i lochu, w którym miał spać, musiał również uprzątnąć tę przestronną komnatę. Pokój miał gładką, marmurową posadzkę o szarobiałej barwie i ściany z grafitowej cegły, na których wisiało mnóstwo arrasów – parę godzin temu tak zakurzonych, że prawie nic nie było na nich widać, jednak teraz doprowadzone do porządku przez Erena wyglądały jak w najlepszych latach swej świetności. Przedstawiały głównie wojsko wyruszające na bitwę w glorii chwały; nie można było dostrzec żadnej wzmianki o tytanach, ani o tym, że gdy żołnierze z tejże bitwy wracają – o ile w ogóle im się to udaje – atmosfera nie jest już tak radosna.
Oprócz tego, dwa okna biegnące od podłogi do sufitu, z których widok rozciągał się na odległe wioski i lasy, teraz już powoli zasypiające wraz z czerwonym słońcem zachodzącym za wysokim wzgórzem. Jedno z nich było otwarte na oścież, by wpuścić do środka świeże powietrze. Między oknami stał dębowy sekretarzyk i krzesło. W kącie wyświechtany kredens, pośrodku okrągły stół, nad którym wisiał żyrandol – czysty i lśniący dzięki pracy Erena. Po drugiej stronie pod ścianą wspomniane duże łóżko z baldachimem, w którym z łatwością zmieściłoby się pięć dorosłych ludzi. Chłopak starannie wyczyścił ramę baldachimu, jak i zasłony, a zalatującą stęchlizną pościel wymienił na nową, którą dała mu Petra. Natomiast stojące na komódkach przy łożu świece zapalił, tak że pomimo zapadającego mroku pokój wypełniał łagodny, ciepły blask.
Choć sprzątanie to tak kuriozalna i niepoważna rzecz, Eren był z siebie zadowolony. Było to częściowo spowodowane tym, że ostatnimi czasy albo w ogóle nic nie robił, albo wcale nie pamiętał, że to robił; był uwięziony pomiędzy ciałem tytana, którego w pełni nie kontrolował, a ludźmi, którzy bez pardonu zamykali go w celach. Dlatego chociażby małe przyczynienie się dla dobra sprawy działało na niego jak proszek rozweselający.
Przymknął oczy i przeciągnął się, aż strzeliły mu kości, niemalże rozpływając się w miękkiej pościeli. Miał ochotę wsunąć się pod kołdrę i zasnąć, ale wiedział, że jego miejsce było w zimnych lochach zamku. Swoją drogą zastanawiało go, kto będzie sypiał w tej komnacie. Zapewne ktoś, kto zajmował ją już wcześniej, gdy zamek był czynną bazą Zwiadowców. Była ogromna i jakby dostosowana do kogoś wysokiego rangą; pokoje pozostałych nie były jakoś specjalnie gorsze, ale z pewnością mniejsze o więcej niż połowę, a łóżka były proste, bez żadnych luksusów. Co i tak w porównaniu do celi Erena głęboko pod ziemią wydawało się swego rodzaju królewskim apartamentem.
Ziewnął szeroko. Och, tak, był gotów oddać wszystko za jedną noc przespaną w tak wygodnym łóżku, by rano móc obudzić się wypoczętym i gotowym do działań!
-Dobrze się bawisz?
W jednym ułamku sekundy Eren otworzył szeroko oczy i zerwał się z łoża jak poparzony, natychmiastowo rozpoznając ten głos. Przełknął gorzko ślinę i zaklął w duchu. A więc to do niego należała ta komnata...Że też się nie domyślił!
-Ja...eee...właściwie...ugh... - wyjąkał.
W drzwiach stał Rivaille, opierając się nonszalancko o framugę. Miał na sobie obcisłe spodnie i był boso, a spod białej, luźnej, rozpiętej koszuli widać było blady, umięśniony tors. Na szyi miał przewieszony ręcznik, a z czarnych mokrych włosów ściekały kropelki wody, błądząc po jego twarzy, skapując z brody, wędrując po klatce piersiowej, po czym znikając pod spodniami. Widok ten był tak efektowny, że Eren przez pewien czas w ogóle nie mógł się ruszyć, ani tym bardziej coś powiedzieć. Rivaille przyglądał mu się – jak zawsze – z ponurym, nieodgadnionym wyrazem twarzy. W jego oczach o trudnym do zdefiniowania kolorze, gdzie szary walczył z niebieskim, a ponadto wtrącał się zielonozłoty, co jakiś czas błyskał nieznany ognik. Erena nagle uderzyło, jak mało wie o swoim dowódcy, a zarazem opiekunie. Petra powiedziała mu, że kiedyś ponoć był zbirem, buntownikiem działającym w podziemiu, który cudem wyszedł z tej ciemności i został „najsilniejszym wojownikiem ludzkości”, swoimi umiejętnościami w pokonywaniu tytanów oczarowując zwykłych, bezbronnych ludzi; sęk w tym, że oni o prawdziwej twarzy swojego bohatera wiedzieli niewiele.
Ale poza tym Eren nie miał nawet pojęcia o jego wieku. Pomimo niskiego wzrostu kapral mógł mieć zarówno dziewiętnaście, jak i dwadzieścia parę lat. Ponadto był arogancki, apodyktyczny, ekscentryczny i zdawał się mieć cały świat głęboko w poszanowaniu. No i przez większość czasu zachowywał się wręcz nieobliczalnie, nikt nigdy nie wiedział, czego można się po nim spodziewać, ani co siedzi w jego głowie, a swoimi dziwactwami szokował wszystkich, którzy nie byli do nich przyzwyczajeni. Nie miał żadnych skrupułów i często powtarzał Erenowi, że gdy przyjdzie potrzeba, to go zabije, bo jest jedyną osobą zdolną to zrobić. Bez oporu także pobił go dotkliwie podczas procesu. Przez to wszystko Eren powinien go nienawidzić, ale wręcz przeciwnie, szanował go i nie żywił w stosunku do niego żadnej urazy. Pewnie dlatego, że nie było innego wyjścia, i sam też nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje. I mimo wszystko to właśnie Rivaille postarał się, by Eren dołączył do Zwiadowców zamiast podstawić głowę pod topór, więc w pewnym sensie go uratował.
Innymi słowy był nieprzewidywalnym geniuszem, wyrachowanym człowiekiem-zagadką, który chował za maską impertynenckiego, posępnego wojaka wszystko, co tylko miał do ukrycia. Przez to wzbudzał respekt, a czasem nawet strach.
Tysiące myśli na ten temat przemknęły przez głowę Erena, podczas gdy Rivaille ruszył się z miejsca, zamknął drzwi i pewnym krokiem podszedł do Erena, który znów przełknął ślinę. Kapral jednak minął go, przechodząc tuż przed jego nosem, i z ciężkim westchnieniem zwalił się w poprzek na łóżko. Eren stał jak słup, patrząc ukradkiem jak dowódca wyciera od niechcenia ręcznikiem włosy, tors jednak pozostawił mokry. Później rozłożył szeroko ręce i zamknął oczy. Chłopak, mając ku temu okazję, przez parę chwil po prostu go obserwował; krucze kosmyki przylegające do bladych policzków, unoszącą się równomiernie w oddechach klatkę piersiową, doskonale wyrzeźbione mięśnie brzucha, delikatnie zaznaczone pod porcelanową skórą obojczyki, żebra i kości biodrowe.
Dopiero po kilku ciężkich sekundach Eren zdał sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Atmosfera jednak wydawała się zbyt gęsta, by powietrze mogło swobodnie przepłynąć przez jego nozdrza. Zastanawiał się gorączkowo nad tym, w jak absurdalnej sytuacji w ogóle się znajdował, i – co więcej – że jedyne, o czym teraz potrafi myśleć, to właśnie piękno ciała leżącego przed nim mężczyzny.
Po raz trzeci przełknął ślinę. Był pewien, że niejeden żołnierz Zwiadowców oddałby wszystko za chociażby sekundę tak bezpośredniego kontaktu z Rivaillem; bowiem oto on spoczywał tutaj, wydawałoby się – kompletnie bezbronny, wyraźnie zmęczony, acz nie śpiący, mimo to wyglądający jak małe, niewinne dziecko. W takich chwilach był zapewne najbardziej ludzki niż kiedykolwiek indziej, i tego człowieka inni chcieli w nim dostrzec. Dla Erena ten widok był co najmniej szokujący, tym bardziej, że po prostu nie mógł przestać myśleć o tym, jaki jego dowódca jest piękny, i dlaczego od razu nie wygnał go z pokoju swoim zwykłym jadowitym tonem.
Wybrał zatem najlepsze wyjście z możliwych, i odezwał drżąco:
-Proszę mi wybaczyć, sir. Już wychodzę.
Już kierował się pospiesznie w stronę drzwi, choć nogi miał jak z waty, gdy znów usłyszał za plecami ten głos.
-Oi, Eren. Nie pozwoliłem ci odejść.
Chłopak zatrzymał się w pół kroku, zacisnął nerwowo pięści i odwrócił z powrotem. Czyli jednak ma zamiar go skarcić za hasanie po swojej własnej pościeli.
Gdy stanął ponownie przy łóżku, mając za plecami świat pokryty rdzawym blaskiem ostatnich słonecznych promieni, Rivaille siedział z nogą założoną na nogę, i wyciągał z kieszeni spodni brązową paczkę mocnych żołnierskich papierosów oraz pudełko zapałek. Następnie włożył cienki biały rulonik do ust i zapalił go, po czym zaciągnął się mocno i wypuścił szary dym prosto w twarz Erena, który z całą swoją siłą woli powstrzymał się przed duszącym kaszlem.
-Nie wiedziałem, że pan pali. - powiedział, jakby to była najważniejsza rzecz w tej chwili.
-Rivaille. - odparł tamten lekceważąco. - Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz, Eren.
Eren stracił rachubę gorzkiego przełykania śliny. Ma się tak po prostu zwracać do dowódcy po imieniu? I co miało znaczyć to „jeszcze”? Tak jakby kapral miał zamiar komukolwiek zdradzać swoje sekrety...
Czarnowłosy rozejrzał się po pomieszczeniu.
-No, no, no. Widzę, że odwaliłeś kawał dobrej roboty. Co prawda wciąż nie wygląda tutaj tak jak parę lat temu, ale jest znakomicie. Zamiast iść do wojska, powinieneś zostać sprzątaczką. Bez wątpienia bardziej byś się przydał ludzkości niż teraz. - skończywszy zdanie, Rivaille znów wydmuchał dym na Erena, patrząc mu przy tym prowokacyjnie w oczy.
Cel osiągnięty. Eren czuł, jak wzrasta w nim złość, ale wiedział, że nie może tego po sobie okazać. Zebrał się w sobie.
-Co do tego wcześniej... - zaczął, ale kapral niedbale machnął ręką.
-Daj spokój. Nie kazałem ci zostać, żeby udzielać ci reprymendy za tarzanie się po moim łóżku. Najchętniej zmieniłbym pościel na nową, ale mamy ograniczone środki, więc jestem zmuszony jakoś to przetrwać.
Szatyn łamał sobie głowę nad tym, do czego cała ta szopka zmierza. Do zgryźliwych uwag Rivaille'a był już przyzwyczajony, ale skoro ten nie ma w ogóle zamiaru karać go za ten drobny wyczyn, to po co go do siebie zawołał? Tylko po to, by się nad nim poznęcać?
-W takim razie...czy mógłby mi pan powiedzieć...
-Rivaille. - fuknął czarnowłosy.
-...po co tak właściwie mnie pan zatrzymał, sir?
-Chciałem z tobą porozmawiać. O, notabene, rozmowie. Twojej. Z Petrą. Dzisiejszego ranka.
Ach...Więc o to chodziło. To musiało oznaczać, że Rivaille wcale nie poszedł sprawdzić, czy Eren dobrze posprzątał, tylko stał za ścianą obok otwartych drzwi i słyszał wszystko. Jednakże po co mu to było? Aż tak bardzo chciał się dowiedzieć, co Eren uważa na jego temat? Nie, to mało prawdopodobne. Rivaille nie był tym typem człowieka, który przejmowałby się opinią innych. Więc...co...?
-Nie wyglądasz na zaskoczonego. - kapral zgasił papierosa w kryształowej popielniczce stojącej na komódce, po czym wyciągnął z paczki nowego.
Eren, skołowany, podrapał się po głowie.
-Nie, właściwie to przypuszczałem, że słyszał pan naszą rozmowę. - przygryzł wargę i zaryzykował. - Zastanawia mnie natomiast, z jakiego powodu pan to zrobił.
-Po pierwsze, Eren. Pragnę zaznaczyć, że chociaż Petra zarysowała mniej więcej moją sylwetkę, to tak naprawdę nikt nie zna nawet połowy tego, co nazywam moim życiem, i prawdopodobnie nikt nigdy nie pozna. - brunet w przerwie pomiędzy kolejnymi zaciągnięciami zapatrzył się w krajobraz za oknem; na zmierzchającym niebie pojawiały się pierwsze wieczorne gwiazdy. - Zrobię jednak dziś rzecz niezwykle rzadko spotykaną, i odkryję przed tobą ułamek tego, co gra mi w duszy.
Eren słuchał w osłupieniu. Pomimo swej obcesowości, Rivaille czasem potrafił wyrażać się niczym nadworny liryk. Wstał i w obliczu nadchodzącej nocy, zapalił stojącą na etażerce lampę naftową. Była ona na tyle duża, że bez problemu zalała połowę pomieszczenia jasnym, acz lekko stłumionym cytrynowym światłem. Następnie podszedł do sekretarzyka i oparł się niedbale o blat, nie odwracając wzroku od okna. Chłopak z dziwną fascynacją przyglądał się, jak popielate obłoczki wydobywają się z pełnych, malinowych ust kaprala, by zaistnieć na chwilę na tle nieba, po czym rozpłynąć się w powietrzu, jakby nigdy ich nie było. Eren pomyślał z melancholią, jak bardzo podobne jest ludzkie życie, zwłaszcza w czasach, w których żył; kruche, ulotne, wiotkie. A jednak nie brakowało śmiałków, którzy walczą o pokój, przetrwanie i dobro, czy też o własne, skryte dla innych wartości, takich jak kapral Rivaille, czy sam Eren; takich, którzy walczą o to, by udowodnić reszcie stworzeń żyjących na tej planecie, że człowiek jest istotą silną i króluje wśród innych.
Gdy szatyn powrócił wzrokiem na twarz dowódcy, ten obserwował go – jak za każdym razem – z enigmatycznym blaskiem w oczach, w których odbijały się gwiazdy. Pod tym kątem ich kolor przypominał chmurę burzową. Jednakże w momencie, kiedy Eren zauważył jego spojrzenie, młody mężczyzna odwrócił głowę w przeciwnym kierunku.
-Dziwiłeś się, że ktoś taki jak ja bez wahania podporządkowuje się rozkazom przełożonych. - to nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu, i kapral nawet nie oczekiwał odpowiedzi. - I dowiedziałeś się, że kiedyś było zupełnie inaczej, i to również cię zaszokowało. Krąży o mnie wiele pogłosek, ale to, co powiedziała ci Petra, możesz uznać za prawdę.
Eren zdusił w sobie okrzyk zdumienia. Nie dość, że Rivaille przemawiał całkiem normalnym tonem, nie pozbawionym jednak typowego ponuractwa, to jeszcze potwierdził prawdopodobnie najważniejszy epizod w swoim życiu; coś, czego nie przyznał przed nikim innym, i o czym wiedział może tylko komandor Irvin.
Następny wypalony papieros. Następny wyciągnięty z paczki. Powietrze w pomieszczeniu powoli zyskiwało siwą barwę.
-Nie mam najmniejszego zamiaru mówić ci o swojej przeszłości ani słowa więcej. Chcę natomiast powiedzieć, że kiedy wtedy, po tym jak zatkałeś wyrwę w murze i siedziałeś zamknięty w celi, ja zapytałem cię, co chcesz teraz zrobić, a ty odpowiedziałeś mi, że masz zamiar wymordować wszystkich tytanów...Wtedy zobaczyłem w tobie samego siebie sprzed tak niewielu lat, gdy dopiero co dołączyłem do Zwiadowców. Wściekły wzrok, żądza zemsty, podążanie za impulsami i instynktem... - kapral, nie wiedzieć czemu, usilnie odwracał twarz w przeciwną do Erena stronę, a ten dostrzegł, że mężczyzna zaciska pięść na blacie, tak mocno, że pobielały mu kłykcie. Ponadto, wydawało mu się, że również lekko drży, ale nie miał pewności, czy nie było to tylko złudzenie. W końcu to niemożliwe, żeby słynny kapral Rivaille poddał się emocjom...
-Chciałem zabić ich wszystkich. Mimo burzliwej przeszłości, byłem pełnym zapału głupcem, który myślał, że może wszystko. Nie dopuszczałem do siebie myśli o przegranej. Ale z biegiem lat...to się zmieniło. Zgorzkniałem. Byłem zmuszony notorycznie oglądać śmierć moich towarzyszy, moich przyjaciół. Patrzyłem w beznadziejności, jak te bestie pożerają ich z uśmiechami na paskudnych twarzach. - teraz Eren był już stuprocentowo pewien, że kapral lekko dygoce, jakby z całych sił powstrzymywał się przed ukazaniem uczuć. - Zgorzkniałem. Zgorzkniałem. Wiem o tym. Stałem się ponurym żołnierzem o umyśle starca, ale nie przestałem walczyć. Pozbyłem się wszelkich sentymentów, by stać się zimną maszyną do zabijania tytanów, myślącą jedynie o tym, jak polepszyć swoje zdolności w tej dziedzinie. Słuchałem się bez chwili wahania swoich przełożonych, gdyż wiele im zawdzięczałem, bo wyciągnęli mnie z piekła, ale dokąd trafiłem? Do kolejnego piekła.
Papieros, który trzymał Rivaille, upadł bezdźwięcznie na posadzkę. Ceglasty czubek jarzył się jeszcze na szarobiałej powierzchni obok bosej stopy bruneta. Ręka, która go trzymała, powędrowała na drugie ramię, którego pięść wciąż zaciskała się na biurku, i chwyciła je mocno, jakby mężczyzna chciał zatrzymać siebie samego przed jawnym upadkiem, przed rozbiciem na miliard drobnych kawałków.
Gdy w końcu podniósł głowę i spojrzał na Erena, jego oblicze odmieniło się nie do poznania. Nie były to te same usta zaciśnięte w wąską kreskę i wiecznie nachmurzone oczy. Te, które teraz utkwiły wzrok w Erenie, posiadały w sobie niesamowity blask, nieziemski blask. Wydawałoby się, że zabłysła w nich iskierka – można rzec śmiało, że dziki ogień. Lśniły nadzieją, chwałą i euforią jednocześnie. Eren nie mógł przestać w nie spoglądać. Raptem przypomniał sobie, że przecież już raz widział u kaprala ten sam ognik – zaledwie parę dni wcześniej, w celi, gdy powiedział mu o swoim zamiarze zgładzenia tytanów, i gdy ten przyjął go do Zwiadowców. Iskra ta trwała wtedy zaledwie ułamek sekundy, więc była ledwie dostrzegalna, ale Eren ją zobaczył. Podobnie teraz – jednak w chwili obecnej płonące błękitem oczy ani myślały znikać.
Eren pomyślał, że ten Rivaille – wcale nie zimny, wcale nie bezuczuciowy – jest naprawdę piękny, i nie miał najmniejszej ochoty wypływać na powierzchnię lazurowych głębin tęczówek mężczyzny, błyszczących w promieniach wewnętrznego słońca. Chciał w nich utonąć. Z drugiej strony, to, co kapral mówił, powoli tworzyło w jego głowie nowy obraz tego człowieka.
-Eren...Kiedy ty się pojawiłeś, poczułem, jak wraca do nas, do mnie, coś z dawnego wigoru i chęci do życia. Zrozumiałem, że nie jest jeszcze tak źle, że nie jest za późno...Że twoje umiejętności połączone z potężną wolą walki o sprawiedliwość są nową nadzieją...Eren, jesteś światłem, rozpaliłeś pochodnię po tylu latach ciemności...Choć nie wykazujesz się niczym specjalnym, nie jesteś bohaterem, ani nie różnisz się od innych niczym poza niewytłumaczalnym darem przemiany w tytana...Poczułem, że choćby dzięki samemu żelaznemu pragnieniu uczynienia tego świata lepszym – a może właśnie dzięki niemu - jesteś kimś wyjątkowym. - Rivaille podszedł bliżej zamkniętego okna i odwrócił się plecami do Erena, lecz ten wciąż widział jego płomieniste oczy w odbiciu w szybie, za którą panował już kompletny mrok. Kapral ściskał teraz oba swe ramiona, jakby z czymś walczył.
-Oczywiście, zachowałem swoje przeczucia dla siebie...Nie miałem pewności, czy ktoś uważa tak samo jak ja. Wszyscy widzą w tobie jedynie rzecz, broń do walki z tytanami. Ja dostrzegłem coś więcej. Ale przecież niepokonany kapral Rivaille nie może dać się omotać paroma niczym nieuzasadnionymi wrażeniami.
Erena oblał zimny pot. Dotarło do niego, z czym cały czas zmagał się Rivaille. Przez swoje doświadczenia pełne bólu nauczył się doskonale wszystkim znanego zimna i beznamiętności. Jednakże w tym samym czasie wciąż borykał się z demonami z przeszłości, z tym, kim był, i z tym, kim chciał się stać; z tym, kogo podziwiali ludzie i towarzysze, i z tym, kim przestał być, by to osiągnąć. Eren wyzwolił w nim dawno pogrzebane uczucia.
Serce uwięzione w jego klatce piersiowej załomotało w dziwny sposób, lecz Eren, który nigdy nie przeżył czegoś podobnego, nie bardzo wiedział, co to może być, i co z tym zrobić. Nagle zapragnął mocno objąć drobnego mężczyznę.
-Sir...Dlaczego pan mi o tym wszystkim mówi? - zapytał zamiast tego.
-Rivaille, na miłość boską. - warknął tamten. - Nie jestem starym prykiem jak Irvin, żeby taki szczyl jak ty zwracał się do mnie per „pan” albo „sir”.
Eren poczuł się jak zdzielony w twarz obuchem. Nie chodziło o samą treść wypowiedzi, bo w tym on sam popełnił błąd, w końcu już dwa razy zwrócono mu uwagę. Uderzyło go bardziej to, jak błyskawicznie Rivaille przechodził z jednej osobowości w drugą. Prawdę powiedziawszy, miał wielką ochotę wygarnąć mu, że skoro nie jest „starym prykiem”, to w takim razie znajduje się blisko granicy „szczyla”, jednak powstrzymał się, wiedząc, że wtedy cały czar tej sytuacji prysnąłby bezpowrotnie.
Już miał powtórzyć pytanie (tym razem w poprawnej formie), gdy z ust kaprala wydobyło się ciche westchnienie.
-Sam nie wiem, czemu opowiadam ci te głupoty. Może musiałem się komuś wygadać. Może wypiłem za dużo rumu. Albo chciałem po prostu, żebyś wiedział, że chociaż na co dzień może wydawać ci się inaczej, to ja w ciebie wierzę, Eren.
Szatyn stał w miejscu, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Otwierał szeroko zielone oczy, zdając sobie sprawę, że błyszczą one równie mocno jak te kaprala. Nie sądził, że sytuacja zabrnie aż tak daleko. Nie sądził, że Rivaille do tego stopnia odkryje przed nim swe wnętrze. Nie sądził, że tym sposobem sprawi on, że zyska więcej ufności do samego siebie. Nie sądził, że jego serce, nie wiedzieć czemu, zacznie bić jak szalone. Nie sądził, że tak bardzo zależało mu na zdaniu Rivaille'a. Jednak nauczyło go to, iż w życiu nie powinien nigdy się niczego spodziewać. I trzymając się tego credo, podążył, jak to miał w zwyczaju, za impulsem.
Podszedł powoli do czarnowłosego i objął go od tyłu. Dłonie zaplótł na jego nagim brzuchu, wyczuwając idealne mięśnie, a głowę oparł na barku, wtulając twarz w zagłębienie w jego szyi. Czuł przyjemny, intensywny zapach leśnych ziół; woń pachnideł, w których Rivaille brał kąpiel. Mężczyzna zamknął oczy i jakby odetchnął z ulgą. Blask ogromnego księżyca w pełni, wiszącego w przestrzeni tuż przed oknem, mieszał się z żółtym światłem lampy, tworząc niesamowite gamy kolorów.
-Rivaille. - wyszeptał Eren, rozkoszując się brzmieniem tego słowa. Nagle poczuł się dziwnie bezpieczny. Jakby nic mu nie groziło. Jakby tytani nie istnieli, jakby cały ten zły świat w ogóle się nie liczył...
-Eren...Nie boisz się czasem?
-S...słucham?
-Bo ja się boję. Czasami boję się tak bardzo, że chciałbym poddać się paraliżującemu strachu, jednak nie robię tego, bo wiem, że nie mogę. Ale to nie zmienia faktu, że się boję. Ciągle...się boję...I...to bardzo dziwne, bo teraz...w tej chwili...strach zniknął...i nie boję się niczego...Eren...
BADUMP. Eren odczuł znowuż to dziwaczne, absurdalne bicie serca. Próbował pojąć, dlaczego zachowuje się ono tak nadzwyczajnie. Tylko...Czy to na pewno dzieje się pierwszy raz? Chłopak chaotycznie usiłował przypomnieć sobie, kiedy te niebywałe, arytmiczne wariactwa w ogóle się zaczęły. Na pewno nie od paru lat, prędzej od...paru dni? Tak, to wszystko miało swój początek, kiedy po zatkaniu wyrwy Irvin z Rivaillem przyszli do jego celi i...
BADUMP.
Eren zacisnął zęby. Nie, to niemożliwe. Jednak gdyby to nie była prawda, czy wtulałby się teraz w domniemany powód całego zamieszania, mając silną, niedorzeczną ochotę wczepienia się wargami w jego gładką szyję? Móc to zrobić, mieć go tak blisko siebie, błądzić palcami po jego torsie, wczepiać się w jego jedwabiste włosy, wbijać się paznokciami w jego blade ramiona, podczas gdy on...
BADUMP. To były rzeczy, o których Eren nie mógł teraz przestać myśleć, choć nigdy nawet nie przyszła mu do głowy żadna podobna wizja, marzenie niemal, nieokiełznane pragnienie; a przynajmniej nie takie, w którym rolę główną odgrywała osoba dobrze mu znana, co więcej – płci męskiej. Dlatego w tym momencie spadło to na Erena jak grom z jasnego nieba i tak go przytłoczyło, że ledwo zachowywał trzeźwość umysłu. Był człowiekiem porywczym, który poddawał się bodźcom, toteż realizował swe życzenia bez zastanowienia, i to go właśnie przeraziło.
Aczkolwiek...
W tej chwili strach zniknął i nie boję się niczego, Eren...
BADUMP.
Z dworu dobiegał wieczorny śpiew ptaków i orkiestry świerszczy.
BADUMP.
W dość opóźnionej odpowiedzi na to szokujące wyznanie, szatyn tylko wzmocnił uścisk. Chciał uspokoić płytki oddech i drżenie dowódcy, ale sam nie był w lepszym stanie. Ponadto kompletnie nie wiedział, czego spodziewać się po starszym mężczyźnie, pozwolił mu już na tak wiele... Równie dobrze mógł się teraz po prostu ocknąć z przypuszczalnego transu i go skopać. Możliwości było wiele, w końcu to Rivaille.
A jednak Eren zaryzykował. Jakby wiedział, co go czeka (a raczej się tym przejmował, bo wiedział doskonale), to może by tego nie zrobił, a może i tak. Aczkolwiek gdyby zdawał sobie sprawę z dalszych wydarzeń tej nocy, z pewnością – pomimo brudnych myśli – wybiegłby z tej komnaty zaczerwieniony niczym pąsowa róża, chociażby przed okno, i chociażby za nim czyhali na niego tytani.
Tak czy inaczej...
-Heichou... - szepnął, po czym musnął wargami miękką, wilgotną skórę na jego szyi.
Reakcja była nawet bardziej niż błyskawiczna, i definitywnie łatwa do przewidzenia.
Następna rzecz, jaką Eren zanotował, to mroczki przed oczami, metaliczny posmak krwi w ustach i pulsujący ból w brzuchu. Przyłożenie z łokcia, który pod niewinną koszulą i delikatną skórą krył chyba żelazną konstrukcję.
-Wynoś się stąd. - ten ton był ostry i lodowaty, nie przypominał ani trochę tego sprzed paru minut. Pomyśleć by można, że brunet cierpi na rozdwojenie osobowości. - Wynoś się natychmiast.
Eren nie oponował. Nauczył się, że gdy Rivaille coś mówi, trzeba to brać na poważnie i natychmiast wykonać, jeśli ma się ochotę jeszcze trochę pożyć. Kuląc się, omalże na kolanach, doczołgał się do drzwi. Wiedział, że wszystkie dolegliwości niedługo znikną dzięki mocy tytana, ale cierpienia związanego z samym aktem nikt nie przewidział i trzeba je było po prostu znieść.
Starając się nie myśleć o tym, co przed chwilą właściwie zaszło, sięgnął do klamki, atoli...
-Oi, Eren. - usłyszał już drugi raz tego wieczora i musiał oprzeć się pokusie, by nie wziąć stojącego w pobliżu kandelabru i wybić nim kapralowi wszystkich zębów, które by nie odrosły tak szczęśliwie, jak w przypadku chłopaka. - Nie odchodź.
Zielonooki miał wrażenie, że uchwycił jeszcze „błagam”, ale nie był pewien, czy to umysł przypadkiem nie płata mu figli.
Wciąż trzymając się za brzuch i lekko pochylony, zawrócił i powędrował ku łóżku, na którym zdążył usiąść Rivaille. Na tle wielkiego mebla z baldachimem i mnóstwem poduszek wyglądał na jeszcze bardziej drobnego niż zazwyczaj. Stanął przed nim, tak jak wcześniej, i wlepił wzrok w jego lekko spuszczoną głowę i oczy próbujące najwyraźniej wywiercić dziurę w posadzce.
-Przepraszam.
Eren uniósł wysoko brwi. Cały ból minął, bo teraz był zbyt skonsternowany, by o tym myśleć. Doprawdy, nie nadążał już za tym wszystkim! Rivaille ciągle szedł naprzód swoją ścieżką, nie zważając na innych nawet w najmniejszym stopniu, z kolei Eren czegokolwiek by nie zrobił, to zawsze za to obrywał. A teraz on go przeprasza, chociaż nikt by nigdy nie przypuszczał, że zna w ogóle takie słowo. Szukanie jakiejś logiki w tym całym bezsensie samo w sobie było bezcelowe. Zdawał sobie sprawę, że jego własne odczucia mogą być idiotyczne i szalone, ale w tych dwóch cechach i tak nigdy nie dorówna siedzącemu przed nim mężczyźnie...!
-Nienawidzisz mnie, prawda? - zapytał Rivaille niby obojętnym głosem, w którym słychać było świetnie maskowany smutek.
Te słowa przelały czarkę goryczy, która gromadziła się powoli w Erenie.
-Przestań być taki patetyczny, do jasnej cholery! To żałosne! - wrzasnął poirytowany, nie bardzo ważąc na słowa.
Rivaille podniósł głowę. Otwierał szeroko oczy. Wyglądał na nie tyle rozdrażnionego, co zdziwionego.
-...Eh?
Eren zaciskał i otwierał na zmianę pięści. Z zielonych tęczówek skrzył się gniew.
-Nigdy nie myślisz o uczuciach swoich ani innych, masz klapki na oczach i skupiasz się tylko na tym, co sobie sam wytyczyłeś. Ludzie uważają cię za wielkiego bohatera, a w rzeczywistości jesteś egocentrycznym dupkiem, który sądzi, że zjadł wszystkie rozumy i walczy jedynie dla własnych chorych ambicji, a coś takiego jak emocje chyba w ogóle dla ciebie nie istnieje!
-Mylisz się. - mruknął Rivaille, ale Eren jakby go nie słyszał.
-Mimo to wołasz mnie do siebie, urządzasz ckliwą szopkę i pozwalasz mi zbliżyć się do ciebie, tak że zaczynam czuć te całe durne kołatania, nie mam pojęcia dlaczego! Po co? Żebyś chwilę później mógł mi przywalić i kazać się wynosić!
-Kołatania...?
-A teraz masz jeszcze czelność mnie przepraszać i usiłować wzbudzić moją litość! Co jest z tobą?! - warknął szatyn, kończąc monolog.
Przez parę długich minut tak trwali w półmroku komnaty; Eren kipiący ze złości, zaciskający pięści i sapiący nerwowo; Rivaille bez słowa wpatrujący się w niego z uchylonymi ustami i wybałuszonymi oczami, które zachmurzyły się na ołowiany kolor. W tle pobłyskiwał wyjątkowo duży księżyc.
-Czyli jednak słusznie założyłem, że taki prymitywny smarkacz jak ty nie byłby w stanie mnie zrozumieć.
Jadowity ton przeszył ciało Erena setkami ostrzy. Najpierw chciało mu się płakać, potem ogarnęła go silna potrzeba uderzenia dowódcy, niezależnie od konsekwencji.
-Znowu to robisz! Wolę być prymitywnym smarkaczem, niż nadętym bufonem, który nawet nie potrafi określić tego, co czuje!
Rivaille otworzył oczy jeszcze szerzej i spiął się cały jak struna. Eren trafił w słaby punkt.
-Ja... - zaczął, ale nie wiedział, co powiedzieć dalej.
-Jesteś żałosny, kapralu Rivaille-san. Po prostu żałosny.
-Ja...wiem... - brunet poczuł, jak coś w nim pęka. Starał się tego nie okazywać, ale powoli się łamał. Rozbijał. Kruszył. Nigdy nie sądził, że ktoś odważy się powiedzieć mu w twarz to wszystko. Ba – nie sądził, że dopuści kogoś do siebie na tyle blisko, by mógł rozszyfrować całą prawdę na jego temat; to, co tak skrzętnie ukrywał. Był zbyt dumny, zbyt pewny siebie. Gdyby inni się dowiedzieli, mity przeszłyby do historii, a on byłby skończony. Starannie zapracował sobie na szacunek, którym teraz się cieszył. Jeśliby wyszło na jaw to, jaki kiedyś był wrażliwy, i jak tę wrażliwość od nowa pobudził w nim ten pieprzony dzieciak...
A on jak gdyby nigdy nic stał przed nim skonfundowany, po wyszczekaniu tych bezczelnych, acz tak bardzo prawdziwych rzeczy, o których nikt inny w tym wszechświecie nie ośmieliłby się mu nawet napomknąć – no, może z wyjątkiem Irvina. Co więc było tak szczególnego w tym chłystku, że mógł mówić, co mu się podoba, a Rivaille nawet nie miał siły zaprzeczyć – mało tego, zgodził się z nim? Co było w nim tak szczególnego, że na jego widok tętno przyspieszało dwukrotnie, a kapral odczuwał nieodparty mus ochraniania go?
Kołatania, huh...Powiedział kołatania...Głupi bachor. Ale nieważne, z jakiej strony by się na to nie patrzyło, ja też jestem bachorem, może nawet głupszym od niego. Szlag. Szlag! Niech to wszystko szlag!
Eren tymczasem toczył potężną walkę w swojej głowie. Pozbywał się resztek wściekłości, która została gwałtownie wygnana przez zdrowy rozsądek. Oskarżał Rivaille'a, wygadując te szorstkie słowa, jakby kompletnie zapomniał o tym, co on sam mu niedawno powiedział. Trudna przeszłość. Bolesne wspomnienia. Ogromny, przytłaczający ciężar. Presja z każdej strony. Dramatyczna troska o życie własne i towarzyszy. Zimno. Beznamiętność. Brak nadziei. Niekończąca się walka.
Rozwścieczenie powróciło równie szybko, jak zniknęło. Ale teraz Eren miał ochotę porządnie stłuc nie Rivaille'a, tylko siebie. Nic dziwnego, że czarnowłosy miał w sobie tyle przeciwności, była to naturalna obrona przed rzeczywistością, z którą nie mógł sobie poradzić. W jego umyśle musiał panować chaos, a mimo to wciąż pozostawał najlepiej wyszkolonym żołnierzem, który dzięki profesjonalnym taktykom i opanowaniu zdobywał na polu walki sukcesy jeden po drugim. Do tego zdolne są albo osoby bardzo silne, albo bardzo słabe, które ową siłą maskują swoje wnętrze. Co oznaczało, że swoim wybuchem pogorszył tylko sytuację. Powinien był docenić fakt, że to właśnie dla niego Rivaille się otworzył. On – nieprzystępny, wyniosły i oziębły.
Ughhh...Erenie Jaeger, jesteś skończonym idiotą!
Szatyn złapał się w rozpaczliwości za głowę. Przez swoją cholerną impulsywność nierzadko wpadał w poważne tarapaty, raz nawet dał się pożreć, ale to wydawało się gorsze od wszystkich złych rzeczy, które go spotkały. Nie wiedział nawet dlaczego, po prostu tak czuł.
Uderzony brzuch, zapewne cały w siniakach i nie mający póki co zamiaru uleczenia się samemu, przypomniał o sobie ostrym, przenikliwym bólem, który rozszedł się aż po kościach. Metaliczny posmak w ustach przybrał na sile. Erenowi nagle zakręciło się w głowie, cały świat zawirował przed jego oczami. Już czuł twarde zderzenie z posadzką...
-Eren! - Rivaille szybko podniósł się z miejsca i bez namysłu chwycił upadającego chłopaka. Wielokrotnie udowodnił już, że jest o wiele silniejszy, niż na to wygląda, więc bez problemu utrzymał go w pozycji pionowej. Szatyn opierał się o niego całym ciężarem swojego ciała, ale jemu to nie przeszkadzało. Przy nagiej piersi wyczuwał materiał bawełnianej koszulki Erena. I jego włosy łaskoczące go w szyję.
-Chyba trochę za mocno cię uderzyłem. - wymamrotał.
Gdyby Eren nie czuł się tak fatalnie, parsknąłby śmiechem. „Chyba trochę”?!
-Nie miałeś wyboru. - bąknął jedynie.
-Wręcz przeciwnie. Ale widocznie tak musiało się stać, by twój wywód w końcu coś we mnie poruszył.
Eren raptownie podniósł głowę, czego od razu pożałował, bo zawroty wróciły, lecz użył całej swej pozostałej siły, by utrzymać ją w tej pozie i nie dać nic po sobie poznać. Z drugiej strony czuł się nieco niekomfortowo, mając twarz Rivaille'a tak blisko siebie; czubki ich nosów dzieliło zaledwie parę centymetrów. Nawet gdyby Eren chciał, jakaś siła nie pozwalała mu odwrócić wzroku. Szarość oczu Rivaille'a zostawała powoli wyparta przez ciemną zieleń.
-N-nie jesteś na mnie zły?
-Ani trochę. Jak mógłbym być? Jesteś pierwszą osobą, która wyrzuciła mi w twarz wszystkie moje głupie błędy, porażki i słabości.
Chłopak zacisnął zęby i odepchnął kaprala, żeby stanąć o własnych siłach. Nadal robiło mu się słabo, ale postanowił to zignorować i znieść jak mężczyzna.
Stali naprzeciw siebie, nie spuszczając z siebie nawzajem wzroku. Z niezgłębionej twarzy Rivaille'a Eren nie mógł nic odczytać, choć tak niedawno przypominała otwartą księgę.
BADUMP.
Szatyn zmarszczył brwi. Nie dość, że czuł się, jakby zaraz miał zemdleć, a przez słowa kaprala jeszcze bardziej nie rozumiał tej całej sytuacji, to jeszcze obłąkańcze bicie serca nie dawało mu spokoju.
-Rivaille, ja nie... - zaczął, ale w tym samym momencie z jego ust wypłynęła pojedyncza strużka krwi, której musiało się tam już sporo uzbierać.
Czarnowłosy zaklął w myślach. Zdecydowanie za mocno go uderzył. Patrzył przez chwilę na Erena; jak stał tak z otwartymi ustami i szkarłatną wstęgą przecinającą podbródek.
Oczywiście, mógł dać Erenowi chusteczkę i odesłać do Petry, żeby go opatrzyła, zanim sam się uleczy. Ale...Przyszedł mu do głowy wariacki pomysł. W tym momencie nie poznawał w ogóle samego siebie, ale to chłopak zmotywował go do zrobienia czegoś ze swoim problemem.
Chciał coś poczuć i bez żadnych wątpliwości wiedzieć, co to takiego.
Przybliżył się do Erena i chwyciwszy jego twarz w obie dłonie, zlizał krew z jego brody, tak że nie pozostał po niej żaden ślad, aż dotarł do kącika ust, który ucałował, by potem delikatnie złożyć kolejne pocałunki na całych wargach.
Poczuł...poczuł jak rytm serca dziwnie przyspiesza. Czy to było to kołatanie, o którym wspomniał Eren?
Szatyn stał w miejscu, sparaliżowany. Chciał się ruszyć, ale wszystkie zmysły skupiły się w jednym miejscu; na ustach. Gdyby jednak mógł – co by zrobił? Odsunąłby od siebie Rivaille'a i uciekł biegiem z pokoju? Na pewno nie.
BADUMP.
Chciałby pogłębić ten pocałunek. Pierwszy pocałunek. Z Rivaillem...Właśnie. Z nim i tylko z nim.
BADUMP BADUMP BADUMP.
Serce krzyczało, wyrywało się z klatki piersiowej, i wszystko stało się jasne. To, co Eren odczuwał i co kazało mu robić te niecodzienne rzeczy i myśleć o innych jeszcze bardziej niecodziennych, było najzwyczajniej w świecie...
-Eren... - wyszeptał Rivaille, gdy oderwał się od ust chłopaka. - Masz rację. Zawsze miałem problemy z własnymi uczuciami. Ale teraz jest inaczej. Teraz...jestem pewien...teraz wiem...
Zielonookiemu zaszumiało w głowie. Był otumaniony zarówno słowami dowódcy, jak i własnymi emocjami ogarniającymi go w całości. Nie wiedział, czy to była miłość, bo nie mógł tego z niczym porównać; łatwo mógł pomylić coś poważniejszego ze zwykłym zauroczeniem. Ale serce podpowiadało mu, że to właśnie to. I spodobało mu się. Pragnął, by przyjemne ciepło przenikające go od stóp po czubek głowy nigdy już nie zniknęło, a bicie serca nie zwolniło. To stało się tak szybko, że Eren nawet nie miał okazji się nad tym zastanowić, polegał jedynie na głosie dochodzącym z głębi jego duszy. Poczuł afekt, sympatię, rozmiłowanie; troskę, strach, niepokój; pożądanie, namiętność, pasję. Chciał więcej.
Rivaille nie spuszczał wzroku z podwładnego, na którego twarzy mieszały się oznaki różnych wrażeń, a butelkowozielone oczy zabłysły, jakby z podekscytowania. Miał cichą nadzieję, że sam tak nie wygląda, bo wtedy byłby na przegranej pozycji. Mimo to, chciał coś zrobić. Teraz. Coś, co by mu ulżyło, co by go ukoiło, co wzbudziłoby w nim pozytywne doznania.
Doznania, chciał doznań.
Lecz zanim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, nagle twarz Erena znalazła się znacznie bliżej jego. Mógł policzyć srebrne plamki w szmaragdowym morzu jego tęczówek. Jego oddech, nie wiedzieć czemu, nasycony był zapachem dojrzałych brzoskwiń. Rivaille sądził, że chłopak będzie się wahał, ale ten bez namysłu przyłożył własne usta do tych bruneta.
Erena prowadziła intuicja. Sam był zbyt mało doświadczony, żeby mieć większe pojęcie na ten temat od tego, co jako dziecko często widywał w odludnych uliczkach czy gospodach, albo co opowiadali mu czerwoni z przejęcia starsi koledzy, albo co podsuwała mu jego wyobraźnia, która na szczęście była dosyć bujna. Wiedział, czego chciał, i to mu wystarczyło.
Zamknął oczy, przyklejony do warg kaprala w nerwowym oczekiwaniu. W nozdrza uderzyła go ostra woń tytoniu, ale nie był to przykry zapach, wręcz przeciwnie; jeszcze bardziej podsycał jego zmysły.
Rivaille odetchnął z ulgą. Przymknął powieki i chwycił koszulkę Erena, by przyciągnąć go bliżej do siebie, po czym zaatakował jego wargi z niekontrolowaną fascynacją. Brak oporu – ba, wręcz jawne zaangażowanie – drugiej strony tylko go pobudzał. Czuł, że chłopak starał się, jak może, pomimo braku wprawy, i choć wychodziło mu to nieco nieporadnie, nie tracił wcale na swym uroku, a może i nawet zyskiwał. Ze względu na burzliwy charakter, nikt nigdy nie przypuszczałby, jaki jest czysty, niewinny i zgoła urzekający.
Pomimo jego zabiegów, Rivaille wciąż dominował, z czego był zadowolony. Ugniatał wargi chłopaka swoimi własnymi, raz po raz je pociągając i lekko przygryzając, na co Eren lekko postękiwał. Szatyn z kolei złapał za szyję kaprala i wplótł palce w jego jedwabiste, wciąż lekko mokre włosy. Silne dłonie zaciskały się na jego koszulce tak, jakby ten już nigdy nie miał zamiaru go puścić; jakby rozpaczliwie trzymał się skalistej krawędzi klifu, który jest jego ochroną przed upadkiem w mroczną otchłań. Byli teraz tak blisko siebie, że na całej powierzchni stykali się ciałami. Bose stopy Rivaille'a przylegały do butów Erena; nogi obojga odziane w te same wojskowe, jasnobeżowe, obcisłe spodnie nieco się krzyżowały, tak że kolano dowódcy napierało na krocze szatyna; nie wiedział, czy to czyn celowy, czy przypadkowy. Wiedział natomiast, że coraz bardziej rośnie w nim podniecenie, o czym świadczyło przyjemne mrowienie w podbrzuszu. Język bruneta wdarł się bezpruderyjnie do jego jamy ustnej i zaczął się ocierać o podniebienie; najpierw delikatnie, potem bardziej intensywnie. Następnie odszukał język Erena; moment ich zetknięcia był dla niego wprost magiczny, aż jego krocze zadrżało z zadowolenia, a całą jego skórę przeszły ciarki. W ustach czuł ekscytującą wilgoć, czuł się niezwykle pełny i zrobiło mu się gorąco – to go skłoniło do wykonania paru ruchów. Języki złączone w zmysłowym tańcu wirowały od jednych ust do drugich, a atmosfera w pomieszczeniu stała się gęsta, płomienista, przesycona erotyzmem. Za oknem przefrunął pojedynczy nietoperz.
Rivaille wyczuwał, jak chłopak powoli zyskuje coraz większą biegłość w całowaniu i z dumą pomyślał, że to zapewne dzięki niemu. Jego palce we włosach, oszałamiająca intymność i żar wyczuwalny w powietrzu działał na niego jak afrodyzjak. A gdy jeszcze Eren odważnie ugryzł jego dolną wargę, znany ze swego nadludzkiego stoicyzmu kapral nie mógł powstrzymać cichego jęku.
W zielonookiego, słysząc to, wstąpił nowy zapał. Otrzymał wyraźny znak, że sprawia młodemu mężczyźnie przyjemność i miał zamiar kontynuować. Nim jednak ziścił swe zamysły, Rivaille przeniósł dłonie z jego piersi na spodnią krawędź koszulki i podwinął ją nieco, by włożyć rękę pod materiał. Eren zatrząsł się nieznacznie pod wpływem dotyku zimnych dłoni błądzących najpierw po biodrach, potem po brzuchu, by przenieść się na plecy. Pocałunek wciąż nieprzerwanie trwał. Czarnowłosy zachwycał się gładkością skóry pod opuszkami swoich palców, jak i jej ciepłem. Wydawał się topnieć w zetknięciu z nią. I choć ciągle wstyd mu się było przed samym sobą do tego przyznać, był naprawdę podniecony. Dlatego też szybko zdjął z chłopaka koszulkę; aby to zrobić, na moment musieli się od siebie oderwać, jednak niezwłocznie do siebie powrócili. Eren był pewien, że jest czerwony jak burak; choć nie po raz pierwszy ktoś widział go bez koszulki, to jednak czym innym są jego przyjaciele czy rodzina, a czym innym stojący przed nim osobnik.
Lodowate dłonie ponownie zawitały na jego klatce piersiowej, ślizgając się po niej raz w górę, raz w dół, zahaczając czasem o sutki, jednak ich nie drażniąc, z czego Eren szczerze się cieszył, bo jedno z najwrażliwszych miejsc na jego ciele. Chcąc przejąć przynajmniej odrobinę inicjatywy (pomimo, iż zdawał sobie sprawę, że walka z Rivaillem o przewagę nie ma najmniejszego sensu), zsunął z jego ramion białą koszulę, która z głuchym szelestem opadła na podłogę. Eren wstrzymał pocałunek, nie mogąc oprzeć się pokusie ujrzenia torsu dowódcy w całej swej okazałości. Zaniemówił. Oprócz cudownych kości obojczykowych, perfekcyjnie wyrzeźbionego brzucha i ponętnych mięśni V znikających za linią spodni, które już wcześniej zauważył, Rivaille posiadał również nienaganne bicepsy – wcale nie duże, bo ledwo zarysowane, lecz po prostu wyśmienicie wymodelowane. Całość sylwetki dalece odbiegała od ideału kulturysty, można ją było natomiast łatwo zdefiniować w dwóch słowach: grecki bóg. Piękny. Doskonały. Anielski. Silny. Mocny. Nieprzezwyciężony. A zarazem tak kruchy, drobny i delikatny... Eren przeniósł wzrok na twarz Rivaille'a i zdębiał, gdy zauważył lazurową barwę jego oczu wypełnionych tym nieziemskim blaskiem, i sposób, w jaki on na niego patrzył.
Rivaille był świadomy, że musi wyglądać jak kompletny idiota i zapewne w tym momencie jego dotychczasowa reputacja wobec Erena zniknęła jak poranna mgła, lecz – jak na ironię – nie panował już nad emocjami. To dlatego, że owe szmaragdy obserwowały go w tak unikatowy sposób. Owszem, mnóstwo kobiet, z którymi wcześniej był, zachwycało się jego ciałem, ale to było coś innego. Nie dość, że na Erenie mu zależało, w przeciwieństwie do tamtych uroczych dam, to na dodatek jego spojrzenie... Nie było w nim typowego dla płci pięknej „podziwu”, który można porównać jedynie do oszacowania wartości towaru. Było w nim urzeczenie i bezgraniczna fascynacja połączone z niebiańskim umiłowaniem. Nikt nigdy tak na niego nie patrzył, i poza Erenem nikt nigdy nie będzie. To była ta jedna jedyna w całym wszechświecie osoba.
-Eren... - szepnął, nie mogąc się pozbierać z wrażenia.
-Jesteś piękny. - odparł tamten, nie całkiem świadomie, przytłoczony faktem, jak jemu dalece jest do ideału.
Nie czekając na odpowiedź, szatyn objął go wpół i nachylił się ku jego szyi, by złożyć na niej czuły pocałunek. Zimna skóra chłodziła jego rozpalone wargi. Miał wrażenie, jakby dotykał jedwabiu albo aksamitu. Przesuwał się niespiesznie coraz dalej, aż zabrnął na ramię, przedramię, dłoń, palce. Wszystko pieczołowicie wycałował, podobnie zrobił z drugą ręką, a następnie powrócił do dekoltu i pogładził nosem obojczyki, wciągając w nozdrza aromatyczny ziołowy zapach. Później znów objął go całego. Przez cały ten czas ręce czarnowłosego przypominały kończyny kukiełki, lecz teraz także objął nimi Erena, zbliżając go do siebie, po czym oparł głowę na jego ramieniu. Szatyn z kolei chwycił ją i miał ochotę pogłaskać Rivaille'a jak małe dziecko; tak bardzo wydawał się teraz słaby. Uchylił powieki, spojrzał w dół jego pleców i spotkało go nowe zaskoczenie: młody mężczyzna miał na nich wytatuowane olbrzymie zielono-srebrne Skrzydła Wolności, które sięgały od łopatek aż po linię miednicy. Nie spodziewałby się po nim czegoś takiego, lecz wzbudziło to w nim same pozytywne emocje. Pomyślał, że kapral rzeczywiście musi być oddany swojej służbie. Szacunek do niego wzrósł kilkakrotnie.
Rivaille poruszył się lekko, niemniej jednak to wystarczyło, by krocze Erena na nowo wybuchło pulsującym dygotem. Poczuł, jak opięte spodnie robią się jeszcze bardziej ciasne. Co go bardziej zdziwiło, ale i przyniosło mu olbrzymią satysfakcję, to odczuwalny stan części intymnych Rivaille'a; były tak samo napięte i sztywne jak te Erena. Torsy obojga, przypominały dwa przeciwstawne żywioły, ogień i lód, lato i zimę, zjednoczone w upojnym uścisku; jeden zimny i blady, drugi ciemniejszy i ciepły.
Chwilę później Rivaille uniósł głowę i znów pocałował Erena, popychając go powoli w stronę łóżka. Szatyn nie protestował; chciał, by tamten robił z nim, co tylko zechce i jeszcze więcej. Lada moment wylądował na miękkiej pościeli, z głową na wielkich poduszkach wypełnionych pierzem. Rivaille zdjął mu buty i wkrótce sam znalazł się tuż na nim. Usiadł okrakiem na jego udach i pochylił się, by kontynuować całowanie, rękami podpierając się o jego klatkę piersiową. Teraz każdy, nawet najdrobniejszy ruch sprawiał, że Eren drżał; czuł się tak dobrze, że z wysiłkiem powstrzymywał się od głośniejszych jęknięć. Jakże chciał być starszy i bardziej doświadczony! Nie mógł przestać myśleć o tym, jaki jest w porównaniu z Rivaillem żałosny i marny, jakim jest niedojrzałym dzieciakiem...
-Co ty we mnie widzisz? - wymamrotał, zanim ugryzł się w język, gdy przerwali, by nabrać powietrza.
Rivaille spojrzał mu w oczy. Wyglądał na zdziwionego i zatroskanego. Uśmiechnął się lekko – czyżby po raz pierwszy tego dnia?
-Ciebie. - rzekł i wrócił do urwanej czynności. Eren nie przymknął powiek, poruszony odpowiedzią. Czuł, jak do jego oczu napływają łzy i od razu się za to skarcił w myślach. Co się z nim działo? Zawsze był energiczny i wytrzymały, a ostatnio ta odporność zmalała o połowę. Czy to przez to, że większość ludzkości go nie cierpiała i chciała jego śmierci? Że był tym wszystkim otumaniony i nic nie rozumiał? Że pragnął jedynie akceptacji? I teraz...Teraz ją otrzymał. Od kogoś, kto od samego początku był mu przychylny, lecz nie patrzył na to w ten sposób, bo sądził, że i on ma go tylko za broń, za rzecz. A prawda wyglądała zupełnie inaczej.
Heichou...
Dłonie Rivaille'a były już wszędzie. Gładziły jego policzki, szyję, tors, brzuch. Eren był szczupły i na pewno nie wybitnie umięśniony, ale nigdy nie miał na co narzekać, dopiero kapral wzbudził w nim wątpliwości co do własnego wyglądu. Po jego słowach jednak nabrał pewności siebie, bo wiedział, że dla niego jest kimś wyjątkowym.
Chcę się z nim kochać. Ta myśl przeszyła umysł Rivaille'a na wylot. Do tej pory ciągle siebie testował, i w końcu zyskał niezbitą pewność. Nie chciał już nigdy więcej dopuścić do takich zbliżeń nikogo, poza Erenem. Oczarowało go jego ciało. Był od niego wyższy o pół głowy, atoli tak drobny; nie był muskularny, lecz zwyczajnie wysportowany. Skóra gorąca, sprężysta, opalona – lub też naturalnie lekko śniada. Jego oczy mieniły się wszystkimi odcieniami zieleni, od jasnej pistacjowej przez morską, butelkową, aż po malachit. Patrzyły wprost na niego z ekscytacją, tuż obok rozchylonych ust i zaczerwienionych policzków.
Eren odchylił głowę do tyłu, gdy Rivaille przeniósł usta na jego szyję. Całował ją, zasysając w niektórych miejscach skórę, co doprowadzało zmysły Erena do szaleństwa, lecz wiedział, że najlepsze dopiero przed nim. Następnie poczuł język sunący po jego torsie, drażniący sutki, na co Eren zacisnął zęby. Później subtelne usta obsypały pocałunkami jego brzuch, aż dotarły do linii spodni.
BADUMP.
Nie tylko serce wariowało. Krocze zdawało się żyć własnym życiem. Eren wolał nie patrzeć w tamtą stronę, po promieniującym gorącu czując, co tam się dzieje. W dodatku te gładkie usta łaskoczące podbrzusze...
Rivaille chciał jak najdłużej cieszyć się tym zaiste serafickim dla niego ciałem, jego dotykiem i zapachem, jednak uznał, że na to jeszcze będzie czas, a teraz już nie może czekać. Odpiął guzik oraz zamek jego spodni, po czym zsunął je delikatnie z bioder chłopaka, uwalniając jego męskość, tkwiącą pod materiałem bielizny. Odrzucił dolną garderobę w kąt (co mocno kolidowało z jego zasadami, ale teraz o nie nie dbał), to samo zrobił ze swoją i wkrótce obaj byli już prawie nadzy. Rivaille łatwo zauważył, że jest tak samo podniecony jak Eren, jeśli nie bardziej, o ile to w ogóle możliwe. Usiadł znów na nim, ryzykując niewyobrażalnie wielkim podrażnieniem zarówno swojego przyrodzenia, jak i szatyna, lecz chciał, by pierwszy raz chłopaka, jak i zarazem jego samego czyniony z czystą, prawdziwą miłością, a nie obustronnym brakiem głębszych emocji i podejściem jak do zwykłego „biznesu”, był jak najpiękniejszy i najcudowniejszy; by Eren nosił go w głowie zabarwionego żywymi kolorami i wspominał ze szczęśliwym uśmiechem i rumieńcami.
Czarnowłosy pochylił się nad nim i znów zaczął go całować, a Eren stwierdził, że ta słodkość jego ust zetkniętych ze swoimi mogłaby tak trwać do końca świata. Tymczasem chłodne dłonie to wędrowały pod tkaninę i zataczały palcami łuki wokół nabrzmiałego członka, to gładziły go przez materiał. Eren już nie mógł powstrzymywać pojękiwania z ekstazy, ale każdy wydany dźwięk trafiał najpierw w usta Rivaille'a, który na ten znak całował jeszcze namiętniej, szarpiąc wargi i oblizując je. Później po raz kolejny zaczął całować jego tors, schodząc coraz niżej. Jednak teraz nie zatrzymał się na podbrzuszu. Zdjął bieliznę chłopaka oraz swoją, i z wielką ostrożnością musnął ustami jego naprężoną męskość.
-Ugh... - Eren wystawiał na ciężką próbę całą swoją silną wolę. Nie chodziło o same jęki, tylko o strach przed tym, że ten moment może nadejść za wcześnie. Gładkość i wilgoć ogarniające jego krocze oraz ta zmysłowa delikatność działały na niego jak nic dotąd. Nie chciał, żeby Rivaille przestał, ale też nie chciał się przed nim skompromitować i nie wiedział, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Tymczasem brunet po wycałowaniu jego członka na całej długości, jednym ruchem wziął go do ust, na co Eren zawył przeciągle z rokoszy i wczepił w pościel palce, chwytając się jej z całej siły. Czuł się, jakby całe jego ciało eksplodowało; na szczęście tylko w przenośni i wciąż był w stanie wytrzymać. Rivaille raz po raz wkładał go między swoje wargi i wyciągał, jednocześnie przesuwając po nim dłonią w górę i w dół. Erenowi zrobiło się naprawdę gorąco. Miał wrażenie, że się pali, a zarazem tonie w wilgoci z jego wnętrza.
-Eren. - usłyszał jego głos. Gdy uchylił powieki, zobaczył lustrujące go spojrzenie Rivaille'a. Nie zajmował się już jego przyrodzeniem, tkwił jednak z rękami pomiędzy jego nogami, a w jego oczach było coś jakby prośba o zgodę, czy może raczej ostrzeżenie.
-Huh...? - Eren nie miał nawet czasu na zastanowienie, gdy Rivaille rozszerzył jego nogi, a następnie poczuł zimny palec krążący wokół jego wejścia, ułamek sekundy później wdzierający się do środka. Eren syknął. Nie był pewien, czy się na to odpowiednio przygotował. Był zbyt przeniknięty cudowną przyjemnością, by jakoś to przemyśleć. Kolejny palec. Był wdzięczny Rivaille'owi, że jest tak subtelny i taktowny. Kolejny palec. Przeszył go lekki strach, bo wiedział, co zaraz nadejdzie. Chciał tego, lecz nie potrafił pozbyć się tej obawy. To był jego pierwszy raz, w dodatku z mężczyzną. Bał się. Pomyślał, jakie to ironiczne. Nie wahał się ani chwili, gdy atakował Kolosalnego Tytana, ani gdy rzucał się w paszczę innego, by ratować Armina. Wtedy nic go nie przerażało. A teraz tchórzył przy czymś tak fantastycznym i nieszkodliwym jak seks.
Lecz wtedy ponownie otworzył oczy i ujrzał przed sobą jego twarz. Emanowała z niej ekscytacja i uczucie. Uczucie, które Eren od razu rozpoznał – rzadko spotykana tak zwana „,miłość” w najprawdziwszej postaci. Cały jego strach zniknął tak szybko, jak się pojawił. Nawet ból po uderzeniu jakby wyparował. Wszystko dzięki temu człowiekowi. Czuł się przy nim bezpiecznie jak nigdy, nieważne co on z nim robił. Wiedział, że go nie skrzywdzi już nigdy więcej.
Chwilę po tym ogromie pozytywnych emocji, brunet w niego wszedł. Zrobił to powoli i łagodnie, stopniowo coraz głębiej. Erena na początku po prostu bolało, nic poza tym. Zupełnie jakby ktoś wbijał w niego ostrze, chłodne, twarde ostrze. Poczuł go głęboko w sobie. Zarazem dziwnie go to podniecało i nie mógł doczekać się, gdy zostanie samo to miłe odczucie, bez cienia owego bólu.
Gdy Rivaille wszedł do końca, pocałował go czule w usta i złączył jego dłonie ze swoimi, splatając ciasno palce. Eren zahaczył nogi o jego biodra, co zbliżyło ich jeszcze bardziej, lecz tego właśnie pragnął. Miał nad sobą jego twarz, uchylone usta i roziskrzone oczy koloru nieba, po którym szybowały czekoladowe plamki. Nie spuszczali z siebie wzroku. Wtedy Rivaille zaczął się poruszać. Wpierw robił to spokojnie i bez pośpiechu, obserwując bacznie reakcję Erena. Chłopak starał się nie zamykać powiek, chciał, by ten kontakt pomiędzy nimi trwał bez końca. Gdy widzieli swoje twarze i czuli na nich gorące oddechy, cały akt nabierał większego erotyzmu i romantyczności.
Rivaille przyspieszył. Widział, że u Erena ból skrajnie miesza się z rozkoszą. Ściskali swoje spocone dłonie, na ich czołach i torsach również perliły się kropelki potu. Jęczenie Erena było już tak głośne, że zapewne bez problemu przenikało przez kamienne ściany i było je słychać na całym drugim piętrze, nie mówiąc już o otwartym oknie, lecz Rivaille'a niewiele to obchodziło; odgłosy ekstazy chłopaka sprawiały tylko, że miał ochotę wchodzić w niego głębiej, mocniej, chciał doprowadzić go na sam szczyt, kochać się z nim do utraty tchu. Ciepło, jakie czuł na swojej męskości, gdy zanurzał się w jego wnętrzu, było nie do opisania.
Zauważył, że Eren jest blisko końca, podobnie jak on sam, więc szybko z niego wyszedł i zamiast tego zaczął znów pieścić jego wargi. Zaskoczony szatyn odpowiedział na ten gest z równą żarliwością. Gdy trochę ochłonęli, Rivaille zmienił nieco pozycję i znów się w niego zagłębił. Wciąż leżeli na łóżku, a Eren oplatał go w biodrach nogami, jednak teraz oparł dłonie na pościeli, natomiast chłopak zawiesił ręce na jego szyi i wtulił się w nią. Dokładnie o taki kontakt mu chodziło. Potrzebował bliskości – nie byle jakiej, bo tylko i wyłącznie Erena. Łaknął jej. Chciał, by stali się jednym ciałem.
Po raz kolejny zaczął się w nim poruszać, sukcesywnie zwiększając tempo. Eren w końcu osiągnął stan, gdy ból przestał istnieć i została sama obłędna przyjemność. Tak bardzo przyzwyczaił się do wypełniającej go męskości Rivaille'a, że gdy ten na chwilę z niego wyszedł, odczuł beznadziejną pustkę. Marzył, by mieć go w sobie już zawsze i by to niebiańskie uczucie nie wygasło, podobnie jak ta para pięknych, tajemniczych oczu.
Kochali się długo. Dłużej, niż można by przypuszczać. Gdy tylko zbliżali się do niebezpiecznej granicy, przerywali, by jeszcze przedłużyć nieziemskie doświadczenie. Wtuleni w siebie, ociekający potem, nie dbali o upływający czas, a było już grubo po trzeciej. Temperatura w pokoju zdawała się dobiegać kilkuset stopni, była gęsta i nasycona zarówno ognistym pożądaniem, jak i magicznym umiłowaniem. Dogorywająca lampa na komódce roztaczała słaby blask, który zostawał powoli wyparty przez wieczny, niezmienny, srebrny księżyc i jego towarzyszki, roześmiane gwiazdy. Na wysokim dębie rosnącym tuż przy oknie pohukiwało kilka puszczyków i uszatek, w oddali słychać było również śpiew innych nocnych ptaków. Orkiestry świerszczy wygrywały niestrudzenie swe koncerty. Wraz z powiewem ciepłego południowego wiatru do komnaty wleciała słodka woń pachnących nocą nemezji, lukrecji oraz psianki jaśminowej.
W to piękne tło wplatały się okrzyki zarówno Erena, jak i Rivaille'a, wołających swe imiona w szale uniesień. Teraz dążyli już tylko do jednego. Rivaille się nie hamował, przyspieszał, jak tylko mógł. Eren wbijał paznokcie w jego plecy, wciąż wtulony w gładką, zgrzaną szyję. Z tej perspektywy widział tatuaż kaprala, i to, jak poruszał się on wraz z mięśniami. Widok ten był niesamowity i Eren po raz kolejny pomyślał, że ma do czynienia z istnym bogiem. Bał się, że może w jakiś sposób uszkodzić to oszałamiające ciało, jednak nie potrafił go puścić. Brunetowi prawdopodobnie zostaną wyraźne, czerwone ślady.
I nagle ten moment nadszedł. Szczytowali w tym samym czasie, wydając zduszone odgłosy ekstazy. Paznokcie Erena zagłębiły się na centymetr w skórze czarnowłosego, który z kolei zaciskał usta na szyi chłopaka. Ich ciała się zatrzymały, lecz nie rozłączyły; zadrżały, wygięły się, będąc jednością. Eren przeżył pierwszy w swoim życiu orgazm i już nie potrafił znaleźć uczucia, które można by do niego choć trochę porównać. Było wspaniałe. Lepsze, niż mógł sobie wymarzyć. Jednocześnie ogarnęło go błogie ciepło dochodzącego w nim Rivaille'a, jak i własnego nasienia rozlewającego się po brzuchach obojga. Miał wrażenie, jakby naraz ktoś wyciągnął do połowy wszystkie jego włókna nerwowe, zaplątał je, rozplątał i włożył z powrotem. Jego myśli lśniły wszystkimi kolorami tęczy, tak jakby zażył jakiś narkotyk.
Do oczu Rivaille'a napłynęły łzy szczęścia. Tak, to była ta jedyna osoba. Z żadną kobietą nie było mu tak dobrze; bez wątpienia dlatego, że żadna z nich go nie kochała, ani on ich nie kochał. Okazuje się, że miłość jest czynnikiem niezbędnym, by w pełni zakosztować smaku tego podniosłego aktu. Wejście Erena zaciskające się na jego męskości, jego pełne rozkoszy ciężkie dyszenie, jego rozpalone, spocone ciało, a nawet jego palce raniące plecy – to wszystko, ta cała bliskość z nim, to działało na Rivaille'a mocniej niż jakiekolwiek pozostałe seksualne bodźce. Nie przerywając więc unikalnego scalenia, chwycił twarz Erena w dłonie i pocałował go. Szatyn odwzajemnił pocałunek. Tutaj słowa były niepotrzebne. Oboje się bez nich doskonale rozumieli. Atakowali swoje usta z jeszcze większą pasją niż wcześniej. Nie dbali o nic, ani o otaczający ich okrutny świat, ani o konsekwencje tego, co właśnie robili. To nie miało najmniejszego znaczenia. Liczyło się „tu i teraz”, nic poza tym. A nawet jeśli przyszłość była czymś ważnym...Byli pewni, że od teraz, stojąc niezmiennie u swego boku, poradzą sobie z każdym złem, jakie czyha na nich poza ramami starego, dębowego łoża z baldachimem.
W końcu oderwali się od siebie i padli wyczerpani na miękką pościel, ułożeni twarzami do siebie. Rivaille wytarł skrawkiem kołdry białą ciecz z ich brzuchów – znów wbrew swoim zasadom. Późnej zapadła cisza. Przez dłuższy czas nie było słychać nic poza dźwiękami nocy oraz ich zmęczonymi oddechami. Wiedzieli, że powinni wyspać się choć trochę, gdyż do pobudki o szóstej zostały dwie godziny, jednak żadnemu z nich nie odpowiadała perspektywa zamknięcia oczu. Nie byli też senni, wręcz przeciwnie; gdyby kończyny nie odmawiały im posłuszeństwa, byliby w stanie kochać się następnych parę godzin. Wstąpiły w nich nowe siły witalne, nowe perspektywy, nowe motywacje.
Po prostu odpoczywali, leżąc tak obok siebie. Nie trzeba im było nic więcej. I tak minęło kolejnych sześćdziesiąt minut.
Równo o piątej słońce zawitało na błękitnym firmamencie, uciszając nocne stworzenia, rozrzedzając mgłę, przeganiając ostatnie szarości, ogłaszając nowy, piękny dzień. Roztaczało złocistymi promieniami aurę cudowności i zatapiało komnatę bursztynowym oceanem. Eren nie miał pojęcia, na co patrzeć – czy na nieboskłon barwiony odcieniami od purpury przez szkarłatny aż po szafranowy, czy też na migoczące oczy spoglądające na niego z lubością, które wydawały się zmieniać kolor wraz z owym niebem. Światło padało wprost na leżącego na brzuchu Rivaille'a. Szatyn pożerał wzrokiem jego boskie kształty, lśniące potem choćby brokatem. Z chorą dumą ominął zaczerwienioną skórę nad tatuażem, skąd powoli jątrzyła się krew, i powędrował niżej. Tuż pod umięśnionymi plecami znajdowały się równie zgrabne, gładkie pośladki.
Bóg. Mam do czynienia z bogiem.
Rivaille nie mógł odwrócić wzroku od Erena. Jego zmysły dziwnie się wyostrzyły, widział każdy szczegół. Każdą perlistą kropelkę potu spływającą z czekoladowych włosów, przemoczonych jakby po długiej kąpieli, przecinającą rozpalone lica, szyję, tors, niknącą w śnieżnej pościeli. Każdy błysk w szmaragdowych oczach. Każdy pieprzyk, każdy pieg, każde uniesienie piersi podczas wdechu. Chłopak leżał na plecach z rękami ułożonymi wzdłuż, całkowicie odkryty, lecz nie wyglądał już ani trochę na zawstydzonego. Rivaille pochłonął sobą każdą cząstkę jego ciała i nic nigdy wcześniej nie napełniło go taką radością. Wręcz nie mógł uwierzyć, iż w tak czarnej chwili uśmiechnął się do niego kapryśny los – ba, wyszedł mu naprzeciw i przyjacielsko wyściskał – zsyłając tak cenny dar. Jemu – zgorzkniałemu grzesznikowi, który chciał odpłacić swe złe czyny stając się wojownikiem ludzkości. Jemu, który nie liczył już w życiu na nic więcej poza jałowym unicestwianiem tytanów. A tu nagle łaskawy los przysłał mu pozornie zwykłego chłopaka, który dla ludzi stał się bronią i nadzieją, a dla niego pięknym, świetlistym aniołem, który w dodatku sam chciał przy nim być i patrzył na niego z tym niepowtarzalnym uczuciem.
Mój. On jest mój co do cala. Należy do mnie. I ja chcę cały należeć do niego.
Wyciągnął dłoń, by dotknąć jego policzka.
Eren wtulił w nią twarz i pragnął pozostać tak na wieki. Nie wiedział zbyt wiele o miłości, ale jednego był pewien: nie chciał już nigdy rozstawać się z Rivaillem. To właśnie mówiło mu serce.
Na dębie rosnącym przy oknie, w miejscu, gdzie wcześniej pohukiwały sowy, teraz zasiadł skowronek, rozpoczynając donośne, harmonijne trele. Wkrótce dołączył do niego oddalony śpiew rudzika, kopciuszka i bogatki.
I wtedy się roześmiał. Eren początkowo sądził, że to któryś z ptaków. Widział już, jak kapral lekko się uśmiecha, lecz nigdy jeszcze nie słyszał jego śmiechu. Był to dźwięk nieziemski i melodyjny, niczym srebrne dzwonki poruszane morską bryzą. A wyraz jego twarzy...śnieżnobiałe zęby...roziskrzone oczy...Ktoś, kto tego nie widział, nie potrafiłby opisać, jak cudowne było to zjawisko.
Rivaille najwyraźniej nie potrafił przestać, a Eren był tym tak poruszony, że aż mu zawtórował. Żaden z nich nie miał pojęcia, co ich tak naprawdę rozweseliło. Ale było to radosne uczucie, jak gdyby wyrosły im skrzydła i poniosły ich wysoko do gwiazd.
Gdy zaczęły boleć ich brzuchy, w końcu przestali. Rivaille oparł głowę na ramieniu, Eren obrócił się na bok i zrobił tak samo; w ten sposób znajdowali się bliżej siebie. Brunet nie puszczał jego policzka, a wolną dłoń splótł z tą Erena. Przez jakiś czas patrzyli jedynie na tańczące ze sobą palce. Znów nie potrzebowali słów. Zupełnie jakby czytali w swoich myślach.
Nagle Erenowi coś się przypomniało.
-Wcześniej pytałeś, czy się boję. - powiedział cicho. - Tak, boję się. Nawet bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Lecz teraz...Wierzę, że przy tobie nic złego mnie nie spotka. Nawet jeśli miałbym kogoś skrzywdzić podczas transformacji, wiem, że ty mnie powstrzymasz i zabijesz, zanim dojdzie do tragedii.
-Eren... - Rivaille z bólem ścisnął mocniej jego dłoń.
-Sam mi to powiedziałeś. - przerwał mu chłopak. Był zdeterminowany i starał się zachować zimną krew. - Uznaję to za obietnicę.
Rivaille uśmiechnął się smutnie.
-Eren...to twoja śmierć...byłaby tragedią...dla mnie.
Zielonooki uchylił usta, poruszony do szpiku kości. Wiedział, że dobro innych musi być przedkładane nad jego własne życie. Nie chciał umierać, lecz znał podstawowe wartości moralne i był gotów się do nich stanowczo zastosować – zwłaszcza teraz, gdy zaufał dowódcy bezgranicznie. Jednakże...w głębi duszy pragnął, by ten zawsze go bronił i ratował, miast posuwać się do radykalnych, bezwzględnych czynów. Dlatego miał ochotę się rozpłakać, gdy takie właśnie słowa wyszły z jego ust.
Rivaille natomiast szybko kalkulował w myślach wszelakie sposoby i taktyki, dzięki którym udałoby mu się unieszkodliwić tymczasowo ukochanego, a nie zabijać. Musiał coś wymyślić i wierzył, że mu się to uda. Nie zniósłby jego śmierci. Nie teraz. Nie odkąd tak obłędnie się w nim zadurzył. Nigdy. Nigdy nie pozwoli mu umrzeć.
-Jak to się stało, że zacząłeś żywić do mnie tak silne uczucie? - spytał niespodzianie Eren, wypowiadając na głos dręczące go pytanie.
Brunet nie musiał długo głowić się nad odpowiedzią.
-Nie wiem...Ludzie nie wiedzą takich rzeczy. - rzekł prosto z serca. - Słyszałeś kiedyś o miłości od pierwszego wejrzenia? Nie wierzyłem w te bzdety i byłem gotów zaszlachtować każdego, kto wspomniał przy mnie o takiej bredni, o takim nonsensie, o takim...idiotyzmie. Ale potem...ogarnął mnie szok, nic nie mogłem po sobie okazać, a by sobie z tym poradzić, korzystając z okazji wyżyłem się podczas procesu. To...doznanie mnie uderzyło i zrozumiałem, że cię zwyczajnie pokochałem. Czy ty nie odczułeś tego tak samo?
Eren uśmiechnął się łagodnie, zataczając palcem okręgi na biodrze kochanka.
-Ani się nie zorientowałem, a już stałem się od ciebie absolutnie uzależniony. - nigdy wcześniej nie wypowiedział tak szczerego zdania.
Otchłanie tęczówek Rivaille'a zapłonęły, jakby zderzyły się w nich dwie galaktyki pełne gwiezdnego pyłu.
Po kolejnych paru minutach niczym niezmąconego niewidzialnego dla innych przepływu umiłowania, kapralowi ni stąd, ni zowąd zadrżały kąciki warg, jak gdyby bardzo chciał się ponownie roześmiać, ale godność i żywot ponuraka ustaliły mu limit jednego śmiechu na dobę.
-Twoja dziewczyna nie będzie zadowolona. - wydusił pomiędzy „atakami kaszlu”, które jawnie wyglądały na powstrzymywany chichot.
-Moja...Hę? Jaka dziewczyna? - Eren zmarszczył brwi.
-Ta, która na procesie omal nie zabiła mnie wzrokiem.
-Huh? Mikasa nie jest moją dziewczyną, a poza tym, co ona ma do tego?
-Nic, nic, nieważne.
-Oi! O co ci cho... - szatyn nie zdążył dokończyć pytania, gdyż Rivaille zatkał mu usta namiętnym pocałunkiem.
Gdy po kilku minutach się od siebie oderwali, sapiąc lekko, Eren spojrzał na niego z przekorą, zażenowaniem i uwielbieniem zarazem.
-Heichou, jesteś naprawdę nieznośny.
Tamten po prostu wybuchł śmiechem, przekraczając wszelkie pozostałe granice i zasady, lecz jednej nocy złamał ich już tyle, że przestał o nie dbać.
Eren poddał się temu dobremu humorowi, mając na uwadze tylko czarnowłosego i tę rzadko spotykaną szczęśliwość.
Teraz, w blasku poranka, oczy Rivaille'a miały barwę czystego, płynnego złota.


*** THE ENDO ***