~No i
mamy. Pairing najbardziej znany w całym fandomie Pandory i
najczęściej rozmnażany w fanfikach. Ale ten pomysł zaraz po
przeczytaniu mangi przyszedł do mnie jako pierwszy, błagając o
zrealizowanie, więc nie mogłam tak tego zostawić (*´∀`*)
Przy
końcówce pojechałam, wiem, ale przechodziłam chyba jakieś
baśniowe stadium. Całość jest w ogóle jakaś taka staropolska
(ノ_
_)ノ
Typ: leciutki shounen-ai z przeważającą ilością przyjaźni
******************************************************
Był to
upalny dzień. Upalny i duszny. Złote słońce zalewało świat falą
gorących, oślepiających promieni. Każde żywe stworzenie szukało
desperacko miejsca okrytego chłodnym cieniem, bądź już się w
takowym chowało. Niebo było bezchmurne, czysto niebieskie,
nieskazitelne. Na pierwszy rzut oka zapowiadało się piękne
popołudnie.
Na
pierwszy rzut oka. Bowiem doświadczony obserwator mógł z łatwością
wyczuć zbliżającą się burzę. Świadczyła o tym niesamowita
cisza, śmiertelne milczenie niezmącone ni graniem świerszczy, ni
śpiewem ptaków.
Panująca
w ogrodach mroczna aura nie dawała Gilbertowi spokoju.
Chłopiec
skończył właśnie przygotowania do popołudniowej herbatki wraz ze
swoim paniczem (wciąż był zszokowany, że mimo bycia służącym
panicz pozwala mu na tyle rzeczy i nazywa go swoim przyjacielem);
teraz udawał się właśnie do jego sypialni, gdzie ten zwykle
czytał książki całymi dniami. Podążał długim korytarzem
wyłożonym miękkim dywanem. Wiszące na ścianach portrety przodków
rodu Vessaliusów spoglądały nań ponurym, acz dostojnym wzrokiem.
Gilberta zawsze przerażały te puste, wrogie oczy. Czuł się wśród
nich obco. Natomiast przy paniczu nie, przy paniczu był bezpieczny,
nieważne w jakiej sytuacji. Zupełnie jakby jego jedyne miejsce na
Ziemi znajdowało się u jego boku.
Stanął
przed drzwiami pokoju sypialnianego i zapukał parę razy. Nie
otrzymał żadnej odpowiedzi. Zapukał ponownie. Odczekał kilka
minut, po czym zmartwiony nacisnął powoli klamkę i uchylił drzwi;
pomyślał, że może panicz po prostu zasnął. Zerknął przez
szparę, skąd zauważył puste, zaścielone łóżko. Wszedł do
środka.
Nie było
tam nikogo. Na stoliku obok sofy leżał stos książek. Gilbert
sprawdził każdy kąt pokoju, zajrzał także do prywatnej łazienki
panicza. Nigdzie go nie było.
Naprawdę
zaniepokojony, wybiegł z sypialni i udał się z powrotem do salonu,
gdzie mieli wypić herbatę i zjeść ciasto. Mógł już tam
pójść od drugiej strony, pomyślał, uspokajając sam siebie.
Tyle że w
salonie też go nie było. Taca z jedzeniem stała nienaruszona.
Coraz
bardziej zdenerwowanym, ruszył na poszukiwania panicza. Przebiegł
całe piętro, i drugie, i parter. Natknął się jedynie na służbę,
która od śniadania panicza nie widziała. Podobnie mała panienka
Ada, bawiąca się lalkami w swoim pokoju. Pan Oskar wyjechał w
ważnej sprawie, miałem zaopiekować się paniczem. Muszę go
natychmiast znaleźć!, myślał
rozgorączkowany Gilbert. Może nie byłoby aż tak źle, gdyby nie
to, co wydarzyło się zaledwie parę dni temu; to, gdy pan
Vessalius, ojciec panicza, potraktował syna jak, nie przymierzając,
śmiecia, i powiedział mu prosto w twarz, że go nienawidzi i nie
powinien nigdy się narodzić, a biednego Gilberta broniącego swego
pana wtrącono do lochu (skąd niedługo potem szczęśliwie wydostał
go wzburzony pan Oskar). Od tego momentu Gilbert tylko raz poruszył
z paniczem ten temat, zaraz po swym powrocie. Ten powiedział wtedy,
że wszystko przemyślał i musi po prostu zaakceptować
rzeczywistość, uśmiechając się przy tym z beztroską. Gilbert
pozornie nie miał powodu, by mu nie wierzyć, ale znał panicza zbyt
dobrze, by nie wyczuć prawdziwych uczuć kryjących się za radosną
maską.
Uczuć,
które kiedyś mogą ogarnąć go całego bez reszty.
-Niedobrze,
niedobrze... - pomrukiwał do siebie czarnowłosy, podążając już
w stronę drzwi prowadzących do ogrodu, gdyż doszedł do wniosku,
że może tam właśnie zniknął panicz.
Gdy
tylko Gilbert otworzył drzwi, trafiło go olśniewające słońce i
sparaliżowało na moment. Uhh! Naprawdę gorąco...
Chwilę potem doszedł do siebie i wystrzelił jak z procy w
czeluście ogrodu.
Był
autentycznie ogromnych rozmiarów, wypełniony zarówno pieczołowicie
pielęgnowanymi, jak i dzikimi roślinami, od ogromnych dębów
zaczynając, na szkarłatnych poziomkach kończąc.
-Paniczu!
- zawołał Gilbert, biegnąć żwirową ścieżką pośród piwonii
koloru wina, których zapach iście upajał.
-Paniczu
Oz!
GRZMOT.
Chłopiec nagle zatrzymał się, słysząc huk zwiastujący
nieuchronną burzę, która od samego ranka zbliżała się ku
posiadłości.
-O
nie, o nie, o nie... - Gilbert nie mógł pozbyć się wizji
przemokniętego do szpiku kości panicza. Muszę go znaleźć
czym prędzej!, poganiał sam
siebie.
Zatem
nie zważając na niebo, które w sekundzie przybrało barwę
grafitu, ani na przeszywające je co chwila błyskawice, ani na
uderzające w drzewa pioruny, dzielny Gilbert przyspieszył tempa, by
już po chwili zboczyć ze ścieżki – przyszło mu bowiem do głowy
miejsce, gdzie mógł ukrywać się panicz. Miejsce, gdzie zawsze
uciekali przed światem. Miejsce, które pokazał mu panicz, gdy jako
jeszcze młodszy chłopiec został przyprowadzony do rezydencji
całkowicie oszołomiony, zagubiony i przerażony. Od tego czasu
minęło parę lat, i wciąż, jako czternastoletni młody mężczyzna
czuł się równie zagubiony; tyle że teraz miał panicza.
Był
to mały gaj, zagajnik właściwie, wypełniony w całości ślicznymi
brzózkami rosnącymi blisko jedna obok drugiej, tworząc z pni
szczelne ściany, z gęstych koron nieprzenikalny zielony dach. Można
było tam wejść tylko przez małą szparę pomiędzy gałęziami.
Potężne
grzmoty przybierały na sile, jednak deszcz jeszcze się wstrzymywał,
jakby czekał na odpowiedni moment. Powietrze miało zapach typowy
dla tego tuż przed nawałnicą. Nosiło w sobie coś magicznego i
upiornego zarazem.
W
końcu po przebiegnięciu sporej odległości od ścieżki i
ominięciu dokładnie pięciu dębów oraz dwóch krzewów malinowych
(była to dokładnie wyznaczona trasa, tylko nią można było dostać
się do zagajnika), Gilbert stanął przed kręgiem brzózek,
otoczonym zewsząd słodko pachnącymi dzikimi magnoliami i drobnymi
sosenkami.
Gilbert
nie mógł stąd dojrzeć, czy panicz znajduje się wśród brzóz,
ale za to go usłyszał. I przestraszył go ten dźwięk, ponieważ
nigdy w życiu nie miał okazji go usłyszeć, i cieszył się z
tego, bo w tamtym momencie jego serce rozbiło się na miliard
kawałków.
Szloch.
Rozdzierający duszę szloch.
-Czemu?!
- pytanie wykrzyczane pomiędzy łkaniem. - Czemu?! Co...co ja
takiego zrobiłem?! Dlaczego?!
Gilbertowi
do oczu napłynęły łzy. To było zbyt smutne. Zdecydowanie zbyt
smutne. Och, jakże chciał zrobić cokolwiek, co by tylko paniczowi
ulżyło! Co sprawiłoby, że poczuje się lepiej...
Grzmot.
Nie
zastanawiając się ani chwili dłużej, ruszył w kierunku dobrze
znanego „wejścia” do zagajnika. Przecisnął się przez gałęzie
i bliski płaczu odważył się spojrzeć na duży, płaski ścięty
pień pośrodku okręgu, na którym zawsze siedzieli.
Teraz
spoczywał na nim właśnie panicz Oz. Kolana podciągnięte miał
pod brodę, oplatał je rękoma, złote włosy potargane, ubrania w
nieładzie.
Dźwignął
głowę i spojrzał na Gilberta, któremu po raz drugi pękło serce,
choć wydawałoby się to niemożliwe.
Jednak
ułamek sekundy później chmura burzowa najwyraźniej uznała, że
to najlepsza chwila, by zalać świat mokrą kurtyną. Krople deszczu
były tak ogromne i ciężkie, że z łatwością przedarły się
przez kopułę liści, i w mgnieniu oka przemoczyły obu chłopców
do cna, tak że Gilbert nie był już pewien, czy zapłakana twarz i
zaczerwienione oczy panicza to realia, czy tylko wytwór jego
wyobraźni. Kojąca ulewa zmyła wszystkie troski.
Ale...nie...On
wiedział. Gilbert wiedział.
-Paniczu...
- powiedział drżącym głosem, otwierając szeroko oczy.
I
znów...Twarz Oza rozświetliła niewiarygodna radość i pogoda
ducha. Wyglądał jak najszczęśliwszy człowiek na świecie.
-Hej,
Gil! To tylko deszcz. - rzekł wesołym tonem.
-Paniczu
Oz... - powtórzył czarnowłosy i zrobił krok do przody. Burza
szalała, a mokre ubrania przylegały do jego ciała, ale to się
teraz nie liczyło.
Roześmiał
się. Oz się roześmiał.
-Co
masz taką minę? Stało się coś? Nie gadaj, że się o mnie
martwiłeś, hę? - znów ten śmiech niczym dzwoneczki na wietrze. -
Jak widzisz, nic mi nie jest. Zupełnie nic. Czuję się wspaniale. -
głos ledwo dosłyszalnie mu się załamał, i Gilbert to wyczuł.
Mimo
deszczu lejącego się strugami po twarzy złotowłosego, Gilbert
rozróżnił nowe strumienie łez, przecinające gładko jego mokre
policzki.
-Oz...
- już nie bał się bycia bezpośrednim. Zapomniał o swojej
etykiecie. Jego przyjaciel, ktoś bardzo mu bliski, okropnie
cierpiał. Czuł się odpowiedzialny za to kruche istnienie.
Pokonał
szybko dzielący ich dystans i uklęknął przy nim, tuż przed
pniakiem.
Oz
nawet nie unikał jego wzroku, tylko jeszcze bardziej się uśmiechał.
-No
coś ty, Gil. To tylko deszcz. Deszcz. Deszcz. To tylko...deszcz... -
spuścił głowę i całe jego ciało zadrżało gwałtownie, jakby
powstrzymywał się z trudem od wybuchu kolejnym szlochem.
Błysk.
Grzmot. Piorun. Szum deszczu. Przez jakiś czas tylko to zakłócało
ciszę. Gilbert był w zbyt wielkim szoku, by móc coś powiedzieć.
Nie wiedział, jak się zachować, bo nigdy nie miał do czynienia z
takimi okolicznościami z Ozem w roli głównej, choć spodziewał
się, że to prędzej czy później nadejdzie i naczynie się
przeleje.
-Deszcz...deszcz...deszcz...
- mamrotał Oz, wykrzywiając twarz w grymasie bólu.
-Paniczu...Oz...
- Gilbert patrzył na żałosny wygląd przyjaciela, na jego
przemoknięte ubrania, włosy przyklejone do twarzy i ten pełen
boleści wyraz. Chłopiec zdawał sobie sprawę, że sam nie wygląda
lepiej, ale to Oz się teraz liczył, tylko Oz. On i tylko on.
-Oz...
-Niepotrzebnie
tutaj przychodziłeś, Gil. - wychrypiał złotowłosy. - Przecież
widzisz, że nic mi nie jest.
Uparcie
unikał wzroku służącego.
-Czy
to znaczy, że mnie nie potrzebujesz? - Gilbert przełknął gorzko
ślinę.
-Nie...to
nie to...ja po prostu...ja...uhh... - piętnastolatek nagle chwycił
się za głowę i zachwiał lekko.
-Paniczu?
Co się dzieje? - spytał nerwowo Gilbert, rzucając się, by go
przytrzymać.
-Nic...tylko...trochę
kręci mi się...w głowie... - powiedziawszy to, najwyraźniej nie
mógł już dłużej pozostać w pozycji siedzącej i runął z pnia
prosto na trawę, z której powoli powstawało bagno. Biedny Gilbert
próbował go złapać, ale był od swego pana o wiele słabszy i
skończyło się na tym, że obaj wylądowali w błocie.
Szybko
usiadł i nachylił się nad wyglądającym na nieprzytomnego Ozem.
-Paniczu?
Paniczu!
Chichot.
-Spokojnie...mówiłem,
że to nic takiego...
Ku
uldze Gilberta, blondyn otworzył oczy, wciąż zaczerwienione, i
również usiadł. Uniósł głowę ku górze i pozwolił, by przez
chwilę deszcz lał mu się bezpośrednio w oczy.
Błysk.
-Gilbercie...Ja
po prostu...nie rozumiem... - wyszeptał.
Czarnowłosy
w odpowiedzi na to, nie wiedząc za bardzo, co robi, a kierując się
odruchem, czystym instynktem, chwycił Oza mocno w swoje ramiona i
objął go najsilniej, jak potrafił, przyciskając jego głowę do
swojej klatki piersiowej.
Wyczuł
początkowe zdziwienie i napięcie Oza, ale wkrótce i on poddał się
chwili, wtulając się w przyjaciela i wczepiając się palcami w
jego koszulę, jakby miał on ochronić go przed złym światem.
Gilbert jeszcze bardziej poczuł się odpowiedzialny za tę małą,
kruchą istotkę, skuloną w jego ramionach. Choć Oz na co dzień
był od niego wyższy i dużo silniejszy, teraz przypominał
porcelanową figurkę albo szmacianą lalkę, kukiełkę zaledwie,
mogącą łatwo ulec zranieniu.
-Gil...nie
musisz...
-Ale
chcę, Oz. - znów zwrócił się do niego wprost po imieniu. - Chcę
być tu teraz z tobą, gdy najbardziej potrzebujesz ciepła innego
człowieka Chcę, żebyś wypłakał się w tej chwili w moich
ramionach, bo po to tu jestem. I zawsze będę, Oz. Zawsze będę
przy tobie, nieważne co się spotka, co się z nami stanie...Ja
zawsze będę trwał u twojego boku. - Gilbert zamilkł nagle,
zawstydzony własnymi słowami, które jednak płynęły prosto z
serca.
-Gil...
- szepnął zielonooki, unosząc głowę, by spojrzeć na
przyjaciela. Mrużył zapłakane oczy, szukając wzroku Gilberta,
który celowo go unikał. Powiedział to wszystko, zapominając, że
nie ma do tego najmniejszego prawa, że jest tylko zwykłym, drobnym
służącym, że choć pragnął być z Ozem już na wieczność, to
jest to niemożliwe, bo panicz należy do innego świata, w którym
nie ma miejsca dla...
-Gilbercie.
Grzmot.
-Gil,
spójrz na mnie.
Piorun
uderzył gdzieś w pobliskie drzewo.
-Gil,
ty wciąż nie wierzysz w to, że jesteśmy przyjaciółmi?
Czarnowłosy
przyglądał się białym pniom brzóz. Nie wypuszczał Oza z objęć,
ale też uparcie odwracał wzrok. Czuł jego dłonie zaciśnięte na
swojej koszuli, blisko serca. Czuł deszcz spływający po obu
chłopcach niczym wodospad.
Błysk.
Grzmot.
Ciężkie
westchnienie.
-Cóż,
skoro tak...to chyba nie mam wyboru...
Po
tych słowach Gilbert bał się, że Oz wstanie, odejdzie i już nie
będzie chciał go znać. Dlatego zdziwił się, ale i poczuł ulgę,
gdy ten złapał go za kark i zmniejszył dzielącą ich twarze
odległość.
Następne,
co Gilbert zdołał zanotować, to ciepło warg Oza muskających jego
własne. Otworzył szerzej oczy, całkowicie sparaliżowany. Widział
zamknięte powieki panicza, jego mokrą twarz i włosy, piegi na
nosie; usta przytknięte to ust. Kompletnie nie wiedział, co robić,
to był jego pierwszy pocałunek, ponadto nigdy nawet nie śmiał
przypuszczać, że to z paniczem...
Bum-bum.
Co
to? Czy to...serce?
Bum-bum.
Mocne
uderzenia, z czasem coraz szybsze, spotęgowały uczucie, które
musiało istnieć już od dawna, a jednak dopiero teraz Gilbert zdał
sobie z niego sprawę.
Uczucie
miłości.
Czy...kocham
go? Kocham...Oza...?
Bum-bum.
Serce odpowiadało jednogłośnie.
Ach...więc
to tak...
I
zanim zdążył zastanowić się, co dalej, kojące ciepło zniknęło
i znów pozostał tylko deszcz.
Oz
przyglądał mu się z uśmiechem – tym razem całkiem szczerym –
przekrzywiając lekko głowę. Jedną dłoń wciąż trzymał na szyi
Gilberta.
Błysk.
-Dalej
nie wierzysz?
Młodszy
chłopiec potrząsnął włosami, chcąc zakryć nimi twarz, bowiem
czuł, jak stopniowo coraz bardziej się czerwieni.
-Tu...nie
o to chodzi... - bąknął.
-A
o co?
-Ja...po
prostu...ja myślę, że...że...ugh...
-Że
co?
Grzmot.
Gilbert zagryzł wargę, spuścił głowę najniżej jak się da,
niemalże wciskając ją pomiędzy ramiona, po czym wypalił:
-Myślę,
że nie mam prawa cię kochać!
Miał
ochotę zapaść się pod ziemię.
Oz
zamrugał kilkakrotnie, nie wierzą w to, co słyszy.
-Gil...
Gilbert
miał nadzieję, że deszcz zmyje go z powierzchni ziemi jak kredowy
obrazek. Policzki piekły go niemiłosiernie. Domyślał się, że
wygląda jak jedna z kwitnących w ogrodzie piwonii.
-Gil,
ty mały idioto! - nagłe uderzenie w głowę przywróciło chłopcu
trzeźwość umysłu i pełen niezrozumienia spojrzał na siedzącego
tuż przed nim panicza. Miał on zadziorną minę i krzyżował ręce
na piersi.
-Czasem
już nie wiem, jak mam do ciebie dotrzeć. - rzekł. - Nieważne, ile
razy ci wleję, albo jak długo będę wbijał ci do łba pewne
rzeczy, ty ciągle myślisz i robisz swoje.
Gilbert
wytrzeszczył w zdumieniu złote oczy. Nie miał pojęcia, do czego
pił Oz. Zaniemówił, nie po raz pierwszy tego dnia.
-Nie
jesteś jakimś tam zwykłym służącym,
jesteś moim przyjacielem,
najdroższym przyjacielem, i to ja powinienem opiekować się tobą,
a nie na odwrót. Moim zadaniem jest cię chronić za wszelką cenę,
nie inaczej. Dlatego, na miłość boską, przestań pleść te
głupoty, że „nie masz prawa”, że „nie zasługujesz”, że
„nie jesteś nic wart”, bo prawda jest taka, że jesteś wart
więcej niż ktokolwiek inny, w szczególności dla mnie...
Gilbert
gapił się na niego z otwartymi ustami.
-...dlatego
proszę cię, abyś powtórzył to, co przed chwilą powiedziałeś.
-S...słucham?
-Powtórz
to.
-Ale...po
co...? - oniemiały Gilbert siedział wryty w ziemię jak słup.
-Bo
cię o to proszę.
-A...ale...
-No,
chyba że – Oz pociągnął teatralnie nosem i zrobił rozżaloną
minę. - nie mówiłeś szczerze.
Gilbert
podskoczył jak poparzony i natychmiast zaprzeczył. Nie chciał, by
sprawy potoczyły się w ten sposób, on po prostu wciąż nie
sądził, że może być coś wart...
-Nie,
oczywiście, że to było...szczere...!
-Więc...powtórz
to.
Czarnowłosy
odetchnął głęboko.
-D-dobrze,
z-zatem...Chcę tylko, żeby panicz wie-wiedział, że zawsze będę
przy nim...to jest...zawsze będę stał przy twoim boku i nigdy cię
nie opuszczę, nieważne co nas spotka...z-zawsze...na
wieczność...przy paniczu.
Znów
tak się zawstydził, że niemal nie schował się pod połami
własnej marynarki. Gdy po pewnym czasie, który wypełniały jedynie
pojedyncze grzmoty oddalającej się burzy i nieustający szum
deszczu, w końcu spojrzał na Oza, kolejny raz mocno się zdziwił.
Zielonooki
siedział w takiej samej pozycji, z tym wyjątkiem, że jego twarz
rozjaśniał rzadko spotykany rodzaj uśmiechu. Gilbert miał
wrażenie, że patrzy na anioła otoczonego złotą aureolą.
Szmaragdowe oczy błyszczały niczym gwiazdy. To nie był ten sam
uśmiech, co zawsze. Ten był zupełnie inny. Emanował potężną
siłą ukojenia i smutku zarazem.
-Dziękuję
Gilbert
dopiero po chwili pojął, że ten dźwięczny głos należy do
panicza i słowo to skierowane jest właśnie do niego.
-Huh?
- wydukał.
-Dziękuję,
Gilbercie. Tak bardzo ci dziękuję. Dziękuję, że jesteś przy
mnie, że jesteś moją ucieczką i ochroną od zła. Dziękuję, że
po prostu jesteś. Dziękuję.
I
Gilbert zrozumiał. Dotarło do niego, że to, na co właśnie
patrzy, to prawdziwy Oz Vessalius, nie ukrywający się pod idealnie
wykreowanymi maskami beztroski i akceptacji życia takim, jakie jest,
pomimo trudności. Prawdziwy Oz cierpiał bezmiar, i dziś właśnie
dał temu upust. A teraz dziękował właśnie jemu, Gilbertowi,
swojemu najlepszemu przyjacielowi, nie zwykłemu służącemu, komuś,
na kim mu zależało. Gilbert wreszcie to sobie uświadomił; że nie
powinien dłużej zaniżać swojej wartości, bo dla panicza jest
kimś szczególnym i nie może tego ignorować ani temu zaprzeczać.
Uczucie
w jego sercu zapłonęło żywym ogniem.
-Dziękuję,
Gil. - wyszeptał raz jeszcze Oz, i Gilbert ani się nie zorientował,
a zimny deszcz znów został wyparty przez ciepłe usta.
Tym
razem zamknął oczy. Zdał się na pozostałe zmysły. Czuł zapach
sosnowych igieł z boru obok, przebijający się dzielnie przez
ścianę białych brzóz; czuł charakterystyczny aromat owocowych
pachnideł Oza; czuł niepowtarzalną woń odchodzącej burzy.
I
przede wszystkim...Czuł zaciskające się na jego karku dłonie,
które mogły należeć tylko do tej jednej osoby, wędrujące powoli
wśród mokrych, kruczych włosów; czuł gorący oddech na
policzkach; czuł wargi muskające leniwie te należące go niego.
Miał wrażenie, że Oz przekazuje mu tym samym swój własny ból,
by znaleźć oazę w tym całym cierpieniu, a Gilbert był dumny, że
to właśnie on stał się tym wytchnieniem i ulgą, co więcej –
był gotów nim być do końca świata.
Nie
miał gdzie podziać rąk, więc chwycił nimi oburącz twarz
panicza. Rozkoszował się gładką skórą. Jednocześnie
przyciągnął go bliżej siebie i uchylił usta, by pogłębić
pocałunek, choć nie miał o tym najmniejszego pojęcia. Ciało Oza
wydawało się być jednak tak samo niezaznajomione z tą sytuacją,
obcujące w ten sposób z drugim człowiekiem po raz pierwszy.
Chłopcy byli tak blisko siebie, że mogli poczuć wzajemne bicie
swoich serc; nerwowe, szybkie, podekscytowane. Gilbert upajał się
ciepłem i wilgocią, pragnął pozostać tak już na zawsze.
Tymczasem
burza wydała z siebie ostatni gniewny pomruk i szum deszczu zniknął
tak szybko, jak się pojawił. Jedynymi śladami po nawałnicy
pozostały głębokie kałuże, woda kapiąca z liści i unikatowa
atmosfera. A kiedy Gilbert i Oz wreszcie przerwali ten pierwszy dla
nich obu, prawdziwy, niezwykle czuły pocałunek, i unieśli głowy
ku niebu, poprzez zielony dach przebijały się znów gorące i
przyjemne promienie szafranowego słońca, oświetlające ich twarze
i rozkosznie rażące w oczy.
Gilbert
wyczuwał, że magiczne chwile wkrótce prysną jak mydlane bański,
i zastąpi je szara rzeczywistość. Dlatego odruchowo zamknął
panicza w żelaznym uścisku, przyciskając jego głowę do swojej
piersi. Pocałował go w jej czubek, a blond kosmyki włosów
delikatnie połaskotały chłopca w brodę i policzek.
Chciał,
by tak było już zawsze.
-Hihihi...
Skonsternowany
Gilbert, choć ubóstwiał ten dźwięczny śmiech, zapytał:
-Co
się stało? Coś nie tak?
-Nie,
nie...Tylko zaraz mnie udusisz.
Gilbert,
jak tknięty wrzątkiem, niezwłocznie chciał wypuścić przyjaciela
z objęć, ale ten jednym zdecydowanym ruchem go powstrzymał.
-Wcale
nie powiedziałem, że to nieprzyjemne. - rzekł, ponownie się
śmiejąc.
Przesiedzieli
tak dobry kwadrans, niemal w bezruchu, a las wokół zaczął budzić
się do życia po burzy. Ptaki kontynuowały swe trele, lisy
buszowały w krzewach. Rytmiczne „kap, kap” z liścia na liść
nadawało całości sens. Podobnie jak oddechy młodych chłopców,
będących teraz częścią leśnej jedności.
Gilbert
zastanawiał się, o czym może myśleć Oz. Nie widział jego twarzy
i nie miał pojęcia, czy może po jego licach płyną łzy –
szczęścia lub smutku. Albo czy nie uśmiecha się wesoło. Wiedział
natomiast, że gdy wstaną, ten prawdziwy Oz zniknie bezpowrotnie,
przywdziewając na powrót codzienną maskę. I musiał się z tym
pogodzić.
W
końcu starszy chłopiec westchnął i poruszył się, dając znak,
że czas wstać. Gilbert puścił go, sam pozostając na miejscu.
Panicz podniósł się, ociekając błotem, po czym wyszczerzył zęby
i powiedział:
-Nieźle
wyglądamy, Gil. Lepiej przywróćmy się do porządku, zanim wróci
wujek Oskar. Nie wiem, jak ty, ale ja mam ochotę na gorąąąącą
kąpiel! - mówiąc to, przeciągnął się mocno, aż było słychać,
jak strzelają mu kości.
Kruczowłosy
patrzył na niego z dołu, czując w sercu ukłucie smutku. Tak, jak
przypuszczał, maska została założona. Trudno mu było uwierzyć,
że tamto zanoszące się szlochem, bezbronne dziecko z twarzą
zalaną łzami i grymasem bólu, który go pocałował i odsłonił
przed nim swe wnętrze, a ten silny, roześmiany i figlarny młody
mężczyzna to jedna i ta sama osoba.
-Gil?
Wszystko w porządku?
Panicz
marszczył brwi w zmartwieniu.
-Tak,
tak, nic mi nie jest. - odparł pospiesznie Gilbert.
-No,
to wstawaj, ale już! - Oz wyciągnął rękę ku przyjacielowi, a
jego usta nie przestawały się śmiać. Gilbert chwycił dłoń i
podniósł się z mokrej ziemi. Zatrząsł się z zimna; był
przemoczony i zziębnięty, mimo upału. Po słabym Ozie nie został
już żaden ślad; chłopiec był znów wyższy o głowę, tęższy i
dużo odważniejszy. Zamienił się w starego, dobrego gnębiciela,
który jednak swego osobistego służącego obejmował najwyższą
troską i opieką - której oczywiście jako prawie dorosły sam nie
potrzebował.
Oz
podparł się pod boki i rozejrzał wokół. Kąciki ust nadal
unosiły się w uśmiechu, jednak oczy zmieniły wyraz na
melancholijny, refleksyjny – ale w ten dobry, pozytywny sposób.
-Gil,
chyba cię kocham.
Te
słowa wypłynęły z ust Oza tak cicho, nagle i niespodziewanie, że
początkowo do chłopa nie dotarły. Równie dobrze mogły być
szumem wiatru. Jednak Gilbert po paru długich sekundach w końcu
zrozumiał ich sens, był pewien, że się nie przesłyszał. Za to
ich treść wyryła się na trwałe w jego sercu.
Pewien,
że jest czerwony jak dojrzałe poziomki, odezwał się także:
-Ja...ja
myślę, że też cię kocham, paniczu.
Oz
uśmiechał się – tym razem z czystym szczęściem – i podszedł
do przyjaciela, by złożyć na jego policzku subtelny pocałunek.
-C-co
z tym zrobimy? - wyjąkał rozdygotany Gilbert, a w głowie szumiało
mu jak po paru butelkach wina z piwnicy Vessaliusów.
-To
już tylko od nas zależy, Gilbercie. - głos Oza był aksamitny i
ciepły, kojący zmysły, nie pozostawiający żadnych wątpliwości,
że wszystko będzie dobrze, że wszystko się ułoży.
Czarnowłosy
czuł jeszcze na policzku jego wargi, gdy ten chwycił mocno jego
dłoń.
-Chodźmy,
Gil! Wracajmy do domu.
Gilbert
tylko skinął głową i zerknął raz jeszcze ba twarz panicza, by
przyjrzeć jej się dokładnie. Szmaragdowe oczy lśniły tym samym
blaskiem, co kwadrans temu. Gilbert pojął, że to ten sam Oz,
którego trzymał w ramionach i którego bez pamiętnie całował.
Dotarło do niego, że od tej pory panicz dla niego, i tylko dla
niego nie będzie zakładał swej maski, że dla niego pozostanie
prawdziwym sobą. Że ta magia pozostanie już na zawsze.
Poczuł
niesamowitą ulgę.
I
tak, nuże bez ciężaru na duszy, obaj chłopcy ruszyli przez las,
nie puszczając swoich rąk ani na chwilę; młodzi chłopcy, którzy
darzyli siebie tak wielką, bezwarunkową miłością, że
poprzysięgli już nigdy się nie opuszczać i trwać przy sobie bez
końca; niby to dwoje dzieci powracających z niezwykłej przygody,
baśniowej wyprawy spowitej marzeniami, które zamknięte szczelnie w
sercach obojga rzeczywiście miały przetrwać całe wieki i jeszcze
dłużej.
***
THE END ***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz