wtorek, 1 lipca 2014

Kochani!

To ja!
Dobra, niezbyt mądre rozpoczęcie, ale nie wymyśliłam nic lepszego.
Chodzi głównie o to, że cierpię na demencję, tudzież lenistwo (jak kto woli). Jest to choroba okropna, wykańczająca, gdyż może dochodzić do na przykład orientowania się w pewnych rzeczach o wiele zbyt późno. Gdy zakładałam tego bloga, nastąpiło to właśnie z myślą, że nie wszyscy znają, czytają fanfiction, a kiedyś dużo pisałam tutaj, więc dlaczego nie? Ale oczywiście po pewnym czasie nie dość, że w jakimś stopniu olałam pisanie (okropna choroba to lenistwo, mówię Wam, nikomu nie życzę), to ten blog również zstąpił chcąc, nie chcąc, do otchłani zapomnienia... Aż tu nagle, mamy piękny poranek pierwszego lipca i myślę sobie: a, wejdę, sprawdzę, tym bardziej, że kończę pisać nowego shota. A tu co? Kilkanaście komentarzy, i każdy z nich bardziej mi pochlebiający od poprzedniego.
Jeśli mam być szczera, to wydaje mi się, że się popłakałam. Ze wzruszenia, rzecz jasna. Chciałabym odpisać każdemu/każdej (przypuszczam, że każdej, ale w dzisiejszych czasach nic nie wiadomo), ale póki co ogrom tych dobrych słów chyba mnie przerasta. Zwracam się więc do wszystkich: DZIĘ-KU-JĘ! Nie wymyślono potężniejszego słowa na wyrażenie wdzięczności, więc tylko to jedno mi zostało, ale gdyby było inne, mocniejsze, to bym go użyła. Dziękuję też za cierpliwość - jeśli ktoś z Was jeszcze tutaj zagląda - i znoszenie moich wyrąbanych w kosmos refleksji filozoficznych, które zajmują około 90% opowiadań.
Cóż więcej...Niedawno miałam kompletną załamkę, jednym z wielkich problemów był także brak weny. Teraz, po przeczytaniu tego, co napisaliście, mam ochotę napisać z dwieście opowiadań z rzędu, i dokończyć wszystkie te, które walają się po wordach i notatnikach. Cieszy mnie też niezmiernie, że tym, co piszę, mogę komuś pomóc, chociażby w trudnej chwili, albo oderwać się - jak ktoś napisał - od rzeczywistości. To dla mnie największy skarb.
Więc, jeszcze raz - dziękuję Wam wszystkim, i każdemu z osobna. Do zobaczenia przy okazji nowego opowiadania!
xoxo

czwartek, 23 stycznia 2014

Kara

Z reguły nie piszę zbytnio komediowych fanfików, ale na tę krótką scenkę jakoś samo mnie naszło. Dawno temu, ze względu na lenistwo doszlifowane dopiero teraz (*^*)" Początkowo miało być z małym co nieco na gorąco, ale postanowiłam jednak zostawić to tak, jak jest ^w^ Lekko, niepoważnie i sielankowo (pomijając moje usilne, acz nieświadome starania nadania całej sytuacji jakiejś powagi, które wyraziły się w gderaniu Kurdupla). Uwaga: może zawierać spoilery dla tych, którzy nie są na bieżąco z mangą.
+ w dzisiejszym wydaniu gościnnie wystąpiła Mi...casa es su casa!
Ja ne!~

-Nee, Levi?
-Hm?
-A może tak raz to ja bym...
-Wykluczone. - powiedział stanowczo tamten, nie odwracając wzroku od czytanej książki.
-Ale...nawet nie wiesz, co chciałem powiedzieć...!
-Doskonale wiem.
Eren skrzyżował butnie ręce na piersi.
-Świetnie! Dlaczego to ja zawsze mam cierpieć? - zapytał z wyrzutem.
Levi uniósł brew i obrzucił Erena pełnym politowania spojrzeniem.
-Rozsądny argument, ale chyba nie sądzisz, że dam się nabrać na twoje rzekome cierpienie?
-A skąd ty możesz wiedzieć, co ja...
-Wystarczy, że widzę twoją twarz, kiedy...
-Już, już, już, dość, wystarczy, zrozumiałem! - wrzasnął nerwowo Eren.
Levi wyraźnie powstrzymywał złośliwy uśmieszek.
Eren przygryzł wargę.
-Więc może zabierzemy się za to tradycyjnie?
-Teraz?
-Mhm.
-Eren, jest szósta rano, nawet śniadania jeszcze nie było, a ty już siedzisz w moim pokoju i prosisz o jakieś niestworzone rzeczy.
-Ja nie proszę, ja wymagam.
-Daj mi święty spokój, noga mnie wciąż boli.
-Gdyby cię tak bolała, to nie trenowałbyś wczoraj cały dzień z Jeanem i Conniem.
-To mój obowiązek.
-A ja jestem priorytetem! Poza tym, jesteś moim opiekunem, czy nie?
Na chwilę zapanowało milczenie. Levi udawał, że czyta, podczas gdy gorączkowo rozmyślał. Oczywiście, że by chciał, ale nie może ciągle ulegać temu cholernemu dzieciakowi...
-Leeeeeeviiiiiiiiiiii – Eren nagle usiadł na nim okrakiem, wyrwał mu z rąk książkę, rzucił ją na podłogę i złapał za nadgarstki kaprala, przygważdżając go do łóżka.
Brunetowi momentalnie zrobiło się gorąco. Chłopak naciskał go na krocze. Czuł jego stwardniałe przyrodzenie i jednocześnie sam powoli się podniecał.
-Ugh...Eren...Złaź ze mnie, jesteś za ciężki...
-Za ciężki czy za bardzo cię podniecam?
By go szlag!
-Nnggghh...po prostu...złaź...głupi bachorze...
-Zabawne, zawsze nazywasz mnie bachorem albo dzieciakiem, a w gruncie rzeczy wcale nie jesteś tak dużo starszy.
-Eren...nie denerwuj mnie...złaź...
-Tylko jeśli obiecasz, że zrobisz to, co do ciebie należy, sir. - Eren mrugnął, po czym pochylił się nad nim i wpił w jego wargi.
Levi toczył walkę pomiędzy zdrowym rozsądkiem a pragnieniem. Wyczuł lekką woń wina w ustach Erena i szybko przerwał pocałunek.
-Oi, co ty wczoraj piłeś?
-To i owo. - odparł tamten, liżąc skórę na jego szyi. Ostatnimi czasy zyskał niezwykłą śmiałość i pewność siebie, zwłaszcza w towarzystwie Levi'a.
-Eren! Masz piętnaście lat, ty... - jednak chłopak skutecznie go uciszył kolejnym pocałunkiem.
-To jak? Umowa stoi?
-Eren, przeciągasz strunę... - Levi czuł nadchodzący słowotok. Czasem nie potrafił ich powstrzymać. - Niedawno cię odbiliśmy, sam ledwie uszedłeś przy tym z życiem, nie mówiąc już o całej reszcie i tych którzy zginęli, Erwin jest niezdolny do pracy, Reiner i spółka wyśliznęli nam się sprzed nosa, ten pieprzony ksiądz nie żyje, ciebie i Historię też chcą sprzątnąć, mamy na głowie masę ważnych spraw i czeka nas naprawdę pracowity dzień, a ty potrafisz myśleć tylko o jednym, opamiętaj się wre...
Następny pocałunek.
I tak Levi przegrał walkę. Nie miał już siły na opór. Za bardzo kochał tego gamoniowatego szczeniaka. Za mocno go pragnął, by przestać poddawać się jego pieszczotom.
Eren włożył dłonie pod koszulę bruneta i zaczął gładzić jego tors, wdzierając się jednocześnie językiem na tereny jego podniebienia. Nie wiedział, czy kiedykolwiek przyzwyczai się do niezwykłej przemiany, jaka zaszła w nim pod wpływem tej miłości. Miłość...Tak, mógł określić tym słowem swoje uczucia. Miał też pewność, iż Levi kocha go równie mocno. W obojgu młodych mężczyznach wiele się zmieniło. Eren stał się śmielszy i odważniejszy, pozbył się resztek strachu i wątpliwości, które towarzyszyły mu ostatnimi czasy. Natomiast kapral – choć nie stracił nic na swojej obcesowości i wyniosłości – zdawał się w jakiś sposób „ocieplić" swoje zachowanie, nie tylko względem Erena, ale i wszystkich innych ludzi. To wszystko tylko podkreśla teorię, jak tak trywialne uczucie może kompletnie człowieka odmienić.
Eren prowadził. Choć wiedział, że Levi nie da mu się całkowicie zdominować, cieszył się tymi chwilami, kiedy to on mógł sprawić mu przyjemność, a brunet mu na to pozwalał. Chłopak dobierał się już do paska jego spodni. Odpiął go i chwycił sztywną męskość przez materiał, na co Levi jęknął cicho w jego usta. Eren podekscytował się jeszcze bardziej, wiedząc, jak na niego działa. Rozpiął do końca koszulę i już majstrował przy zamku...
...kiedy nagle rozległo się głośne walenie do drzwi.
Zamarli wpół ruchu.
Kto to może być o tej porze, do jasnej cholery?!, myślał Levi rozdrażniony zarówno tym, że ktoś ośmiela się zakłócić jego spokój, jak i faktem, iż podniecił się już do tego stopnia, że każdy dotyk wywoływał dreszcze i tylko jedno mogło pomóc.
-Heichou? Levi heichou! Jest pan tam?!
Głos Mikasy był zaniepokojony i zdenerwowany.
Kochankowie spojrzeli po sobie z paniką (co Erena w zasadzie rozśmieszyło, bowiem nigdy nie widział dowódcy tak przerażonego – nawet podczas starć z tytanami zachowywał kamienną twarz).
-Heichou!
Levi w jednej sekundzie zrzucił z siebie szatyna, tak że ten upadł z łomotem na podłogę, roztropnie jednak powstrzymując okrzyk bólu w zderzeniu z posadzką, w związku z czym wydał z siebie tylko zduszony syk.
-Właź pod łóżko! - powiedział bezgłośnie kapral, posługując się migami. Eren posłusznie wturlał się pod drewnianą ramę, starając się nie myśleć o tonach pajęczyn. Bóg jeden wie, jak długo ten dom nie był zamieszkiwany.
Kolejne walenie do drzwi.
-Heichou!
Levi usiadł na brzegu łóżka i założył nogę na nogę, by ukryć wyraźną wypukłość w spodniach.
-Wejść! - warknął, nonszalancko zapinając koszulę. Pogratulował sobie wielu lat maskowania emocji.
Drzwi rozwarły się na oścież i do środka wpadła rozwścieczona Mikasa. Stanęła na środku pokoju i rozejrzała się po nim jak dzikie rozjuszone zwierzę. Gdy zauważyła niezbyt oficjalny stan Levi'a, nieco się zmieszała.
-Pan wybaczy, sir. Nie wiedziałam, że się pan dopiero ubiera. - wydukała.
-Może byś wiedziała, gdybyś zapytała, zamiast próbować rozwalić mi drzwi. - burknął tamten.
-Czego chcesz? - dodał, niby od niechcenia. Musiał to jak najszybciej zakończyć, gdyż jego poziom pobudzenia seksualnego znajdował się w naprawdę krytycznym stanie.
Mikasa skubała nerwowo swój czerwony szalik.
-Szukam Erena.
-I myślisz, że tu go znajdziesz?
-Nie ma go w jego pokoju.
-A dlaczego miałby być u mnie?
-Pomyślałam... - dziewczyna przez chwilę zawahała się, a na jej twarzy odbił się cień niepokoju, lecz chwilę później zebrała odwagę.
-Pomyślałam, że mógł go pan wezwać do siebie, by znów go nękać i kazać mu robić jakieś niestworzone rzeczy.
-Trochę w tym prawdy jest, ale ja mu niczego nie każę. - mruknął do siebie Levi tak cicho, by Mikasa go nie usłyszała, a jednocześnie spod łóżka dobiegł stłumiony chichot. Kapral zerknął nerwowo na podwładną, ale ta miała na twarzy ten sam gniewny wyraz, więc z ulgą uznał, że nie jest świadoma małej intrygi.
Odchrząknął.
-Nie masz o co się obawiać. Twój rozwrzeszczany przyjaciel jest na tyle bezużyteczny, uciążliwy i żenujący, że i tak na nic by mi się nie przydał, a na jego nękanie szkoda mi cennego czasu.
Ledwie skończył to zdanie, odczuł silny ból w łydce i zrozumiał, że Eren uderzył go w nią z całej siły, jaka tylko mieściła się w pięści.
Levi nie spodziewał się ataku od niego na taką skalę, dlatego nie był w stanie powstrzymać bolesnego syku.
Mikasa poprawiła szalik nerwowym gestem.
-Wszystko w porządku, kapralu? Boli pana noga?
Levi miał ochotę parsknąć gorzkim śmiechem. Tak, jedna noga bolała od dawna, a teraz dołączyła do niej druga, obie kontuzjowane przez krwiożerczych tytanów-nastolatków.
-Nie, nic mi nie jest. Chcesz czegoś jeszcze, czy możesz łaskawie przestać naruszać moją prywatność?
-Nie, ja...ja...Uhm, skoro Erena tutaj nie ma, pójdę go poszukać gdzieś indziej. Może po prostu wyszedł do ogrodu.
-Zapewne.
-Proszę mi wybaczyć to najście, sir.
Mikasa niemal wybiegła z pokoju, trzaskając lekko drzwiami, co wystarczyło, by dodatkowo rozjuszyć Levi'a.
Zgrzytając zębami, rozmasował nieco łydkę, wstał z łóżka i kipiąc gniewem pochylił się, by złapać wystającą zza ramy bosą stopę i wydobyć Erena spod mebla, ciągnąc go po podłodze, a wreszcie chwycić go mocno za ramiona i postawić do pionu. Chłopak był tak skonfundowany, że wyraźnie nie miał siły się opierać. Ponadto, uśmiechał się głupkowato, a jego policzki zdobiła pąsowa czerwień.
Levi miał szczere chęci spuszczenia mu łomotu, ale gdy tylko zobaczył ukochane przez siebie szmaragdowe oczy, cały gniew uleciał jak płochliwy szary dym na wietrze, a zastąpiło go radosne przyspieszone bicie serca i wszechogarniające ciepło. Powróciło natychmiast podniecenie i przyjemne mrowienie w podbrzuszu, które wcześniej zostało tak brutalnie przerwane.
Levi uśmiechnął się złośliwie, z typową dla siebie miną planującego tortury bezwzględnego kata.
-Jesteś niegrzecznym chłopcem, Eren. Należy ci się kara. - powiedział, modulując swój głos na stoicki, aksamitny i mroczny, choć wewnątrz cały drżał i płonął.
Biedny szatyn pojął te słowa zbyt dosłownie i mina mu zrzedła; skulił się i przymknął oczy. Levi miał ochotę się roześmiać na ten widok, ale zaraz ogarnęły go wyrzuty sumienia. Nie chciał go uderzyć, nie miał zamiaru ranić go w jakikolwiek sposób już nigdy więcej.
Chwycił więc w pasie zdezorientowanego chłopaka i rzucił go na łóżko, zachowując jednak pewną delikatność. Następnie usiadł na nim okrakiem, czyli odwrotnie do pozycji wcześniejszej, kiedy to Eren musiał go przekonywać.
Teraz namawiać go nie musiał. Pragnął go, nieważne kiedy, gdzie; w każdej sytuacji.
Wciąż zagadkowo się uśmiechał. Pochylił się nad ukochanym, zbliżając swoją twarz do jego na odległość kilku milimetrów i zawisnął tak na moment.
Eren zaciskał nerwowo powieki w oczekiwaniu na cios; drżał także lekko. Lecz zamiast tego jego policzki owionął słodki oddech, a po pomieszczeniu rozległ się cichy chichot. Śmiech, który miał już okazję usłyszeć, choć jedynie parokrotnie; śmiech, który za każdym razem zdawał się być coraz to bardziej radosny i szczęśliwy, jak gdyby wbrew niszczycielskim okolicznościom zewnętrznym.
Gdy otworzył oczy, zobaczył rozanieloną twarz Levi'a, z błękitnymi tęczówkami przepełnionymi troską i...miłością.
Levi wiedział, że zachowuje się całkowicie jak nie on, że po raz kolejny niszczy sobie reputację w oczach chłopaka; ale nie dbał już o to. Był szczęśliwy z nim i chciał go uszczęśliwiać.
-Kocham cię, głupi bachorze. - mruknął z udawaną srogością zaprzeczającą sensowi słów, które jednak mimo wszystko zabrzmiały niezwykle czule.
Eren uchylił usta w zdumieniu.
-Levi... - zaczął, ale brunet położył mu palec na ustach, uśmiechając się przy tym z uprzednią złośliwością i enigmatycznością.
-Ciii... Od tej chwili nie masz prawa głosu. Jak już mówiłem, należy ci się kara.
Lecz tym razem Eren doskonale zrozumiał, co ten miał na myśli.

Jesteś moim słońcem

Fazy na angsty ciąg dalszy. Tym razem z innej perspektywy i z innym zakończeniem...
Poryczałam się sama i to konkretnie.
Na podstawie utworu Doris Day - You are my sunshine.

Kolejna noc mija, kochanie
Wiedział, że tak to się skończy. Nigdy nie wierzył w przeznaczenie ani w los. A jednak teraz okazuje się, że ich ścieżki nieubłaganie zbliżały się do miejsca, w którym następowało ich rozłączenie, wieczne rozłączenie.
Gdy tak leżę i śpię
Nie udało im się go uratować. Nie potrafili tego zrobić. Nie potrafili...Do jasnej cholery, co oni sobie myśleli?! Najlepiej wyszkoleni żołnierze...nie byli w stanie...przywieźć go z powrotem...żywego.
Śniło mi się, że trzymam cię w ramionach
A jego przy nim nie było. Nie...On był ukryty za murami, starając się wyleczyć własne rany. Nie pozwolono mu nic zrobić, nie pozwolono mu ruszyć ukochanemu na pomoc. Mógł jedynie płakać i rozdrapywać własną skórę, tonąc w agonicznym bólu, nie wiedząc, co dzieje się z jego bliskim.
Lecz kiedy się obudziłem, kochanie
Patrzył na jego zimne, sztywne ciało ułożone w pięknie zdobionej trumnie z jasnego drewna. Skromna kapliczka przyozdobiona była białymi kwiatami. Cieszył się, że choć tyle był w stanie dla niego zrobić, choć okazało się to nie lada wyczynem podczas zamieszania i chaosu panującego pośród cywilów i wojska.
Byłem w błędzie
W tym świecie każdy ginie prędzej czy później. Niebezpieczne czasy skłaniają do życia w strachu nie o siebie, lecz o bliskich. Chcemy być z nimi w ich ostatnich chwilach. Chcemy, by nigdy nie odchodzili. Ale to niemożliwe.
Zwiesiłem głowę w dół i zapłakałem
Był sam w kapliczce. Zabronił komukolwiek tutaj wchodzić, nawet przyjaciołom ukochanego. On był jego. Jego, jego, jego, jego...I nikogo innego.
Zawsze będę cię kochał
Wyglądał, jakby spał. Zielona peleryna z charakterystycznym logiem Skrzydeł Wolności, za którymi tak dążył, których tak łaknął, które były jego marzeniem, zakrywała doskonale śmiertelne rany na brzuchu, piersi, szyi. Kaptur, spod którego wystawały czekoladowe kosmyki, przykrywał pokiereszowaną głowę. Lecz twarz, starannie obmyta, pozostawała tak samo piękna i świetlista jak za życia.
Z tym, że była zimna.
Zawsze będę cię uszczęśliwiał
Bladoróżowe usta zamarłe w sennym półuśmiechu. Gęste rzęsy rzucające cienie na policzki. Zamknięte powieki, za którymi kryły się szmaragdowe oczy. Kiedyś tryskające energią i zapałem, teraz martwe.
Nie mógł pogodzić się z tym, że już nigdy nie zobaczy, jak spoglądają na niego z uczuciem, a jego policzki czerwienieją.
Jeśli tylko pozostaniesz taki sam
Opierał głowę o brzeg trumny, gładząc palcami to jego dłoń, to lico. Nadal nie docierało do niego, jak to cudowne ciepło, gorąco, które zawsze wyczuwał przy zetknięciu z jego skórą, teraz zamieniło się w ten upiorny lodowaty chłód.
Lecz jeśli mnie opuścisz
Mimo to, do jego oczu nie zawitała ani jedna łza. Może dlatego, że nie dopuszczał do siebie prawdy. Może dlatego, że w głębi duszy miał swój plan, który za chwilę wypełni. Może dlatego, że wierzy, iż dzięki temu spotkają się już niedługo.
Każdy inny na jego miejscu by płakał. Lecz nie on. Nie najsilniejszy wojownik ludzkości. On zawsze znajdował wyjście z każdej patowej sytuacji.
To kiedyś tego pożałujesz
Wyciągnął zza pazuchy stary rewolwer, który służył mu jeszcze za czasów mrocznego buntu w podziemiu.
Kiedyś mi powiedziałeś, kochanie
Trzymał go zawsze przy sobie, nabitego jedną pojedynczą kulą.
Że naprawdę mnie kochasz
Na wypadek, gdyby demony z przeszłości powróciły, a on nie potrafiłby dłużej już tego ciągnąć.
I że nic nie może nas rozdzielić
Miał ochotę zaśmiać się gorzko. Zdawał sobie sprawę, jakim jest egoistą. Był im potrzebny. Ludziom. Żołnierzom. Światu. Bez niego nie dadzą sobie rady. Wiedział o tym.
Lecz teraz mnie opuściłeś
Jednakże on nie mógł dać sobie rady bez niego. Wcześniej przy życiu utrzymywał go brak miłości. Ale gdy poznał jej smak, wypełniła jego serce nową wolą.
A kiedy teraz stracił ją bezpowrotnie, nie widział sensu swojego bytu.
Roztrzaskałeś wszystkie moje marzenia
Był słaby. Był cholernie słaby i nie mógł nic z tym zrobić. Dlatego właśnie nosił przy sobie srebrny rewolwer z jedną kulą.
Jesteś moim słońcem
Tak gorący... Ogrzewał go w najczarniejszej chwili. Dawał mu światło potrzebne do życia. Zmienił go w lepszego człowieka.
Moim jedynym słońcem
Lecz teraz odszedł do krainy cieni. Któż go ogrzeje? Za wcześnie. Odszedł za wcześnie. Młody, piękny...Jego. Jego ukochany.
Przeładował rewolwer i przyłożył do swojej skroni. Jego ręka nie zadrżała ani razu.
Sprawiasz, że jestem szczęśliwy
Ironia...Gdyby sam umarł, kazałby mu żyć dalej i nigdy się nie poddawać. Chciałby tego, chciałby, by on pędził przed siebie, nawet bez niego u boku. I gdyby szatyn mógł teraz przemówić, pewnie też zabroniłby mu kończenia swego żywota.
Ale on był silny. Dałby sobie radę.
-A ja jestem tylko zwykłym słabeuszem. - wyszeptał.
Kiedy niebo jest szare
Czuł zimną lufę przytkniętą do głowy i żałował, że nie są to ciepłe usta ukochanego.
Lecz już zaraz, już za chwilę...
Nigdy się nie dowiesz, kochanie
Patrzył na jego śliczną, śpiącą twarz.
jak bardzo cię kocham
Nie bał się. Cały strach go opuścił. Wierzył. Wierzył niczym szaleniec, że za moment znów będzie mógł patrzeć bez końca w morskie otchłanie jego oczu. Że znów złączy się z jego gorącą skórą.
proszę
Położył palec na spuście.
nie odbieraj mi
Uśmiechnął się. Może jego ukochany się pogniewa, że tak wcześnie do niego dołączył. Ale był pewien, że jakoś go udobrucha.
mojego
-Wybacz mi, Eren.
słońca.
Samotny huk wystrzału przeszył ciszę.
[[[Było ciemno, jednak stopniowo się rozjaśniało. Błądził przed sobą rękami, próbując gdzieś dotrzeć. Nie czuł żadnego bólu. Gdy już myślał, że zgubił zarówno siebie, jak i całą nadzieję, z mroku dobiegł wytęskniony, zatroskany głos, który otulił jego uszy i zmysły słodką melodią.
-Levi?]]]

Dobranoc

Jak zwykle parę spraw organizacyjnych.
*opowiadanie to napisałam już dość dawno temu, tuż po wiadomym odcinku, ale okoliczności sprawiły, że dopiero niedawno udało mi się je doszlifować. Jest ono moim swoistym odreagowaniem na wiadomy odcinek, a zarazem moim własnym headcanonem, bo po tym właśnie wiadomym odcinku potrzebowałam po prostu czegoś w tym stylu, jakiejś rekompensaty, i w mojej wyobraźni sytuacja niżej opisana miała rzecz jasna miejsce, acz poza ramami anime.
*znów podkreślam, że żadne plotki (rzekomo potwierdzone przez Isayamę Troll-sana, by the way) nie są w stanie mnie przekonać, iż Kurdupelek ma 34 lata, toteż powtarzam swoje wyobrażenie, gdzie jest co najwyżej w połowie swych lat 20.
*przeprosiłabym za obowiązkowy nadmiar metafor itepe itede, i obiecałabym poprawę, ale jestem chyba do nich za bardzo przywiązana ;; Przykro mi.
*Levi x Eren, żadnych cytrynek, żadnego fluffu. Takie w sumie nie wiadomo co. 
To chyba na razie tyle, miłego czytania~

Deszcz szumiał za lekko uchylonym oknem. Nie było burzy, żadnych gniewnych grzmotów, upiornych błysków, przerażających piorunów. Świat nie był zły ani wściekły, jak to miał w zwyczaju. Teraz po prostu płakał. Nocne niebo roniło grube krople łez opadające gęstą kurtyną na nieszczęsną ziemię. Odbijały się one w świetle latarni na zewnątrz, przybierając złoto-pomarańczowe barwy. Gwiazdy lśniły z melancholią.
Świat nie był rozgniewany. Świat był bezgranicznie smutny. Niebiosa rozpaczały nad fatalnym losem ludzkim, nad tragedią, nad kruchością życia. Próbowały zmyć cały ten ból, strapienie, żałobę. Niestety tych ran kojąca ulewa nie była w stanie wyleczyć.
Levi stał przy oknie, opierając obie dłonie na chłodnej szybie, która oddzielała płaczący firmament i tonącą w żalu Ziemię od ciepłej jadalni, całkowicie pustej, nie licząc kilku stołów, krzeseł, czy samotnej świecy rzucającej niespokojne cienie. Chciał być sam, a przynajmniej tak mu się wydawało. Jeszcze kilka godzin temu emocje targały nim tak bardzo, że musiał użyć całej swej siły woli, by zachować zimną krew. Teraz nie czuł nic. Jedynie wszechogarniającą pustkę. Jego serce pulsowało kłującym bólem, a klatkę piersiową przeszywały świdrujące ostrza cierpienia. Całe jego ciało uciskał gigantyczny ciężar, jak gdyby na jego plecach spoczywał masywny głaz. Potrafił tylko stać tak w ciemnościach minimalnie rozrzedzonych płomykiem świecy; obserwować przemykających przez miasto przechodniów i żołnierzy; słuchać szumu deszczu szepczącego słowa rozpaczy; stykać palce z tym zimnym szkłem będącym beznadziejną granicą pomiędzy spokojem a szaleństwem.
Tak mijały minuty.
Udał, że nie słyszał powolnego otwierania drzwi, ani ostrożnych kroków po drewnianej posadzce. Wiedział, kto nadszedł. Lecz wypierał ze swojej świadomości czyjąkolwiek obecność. Wciąż uparcie przekonywał się, że chce być sam. Tylko on, jego ból i wspomnienia, które pozostaną na zawsze wyraźne w jego głowie. Zbyt wyraźne.
Jednak w momencie, gdy gładka, ciepła dłoń dotknęła tej jego, zdjęła ją z szyby i wplotła w nią swoje palce, coś w nim pękło.
Odwrócił wzrok od okna i napotkał swoje ukochane turkusowo zielone oczy, w których dostrzegł tyle samo cierpienia, ile gromadził w samym sobie. I zdał sobie sprawę, że nie chce być teraz sam. Nie chce nigdy być sam. Chciał być z nim.
Nagle poczuł desperacką potrzebę bliskości. Oderwał się od szyby i wtulił w niego, chwytając mocno jego koszulkę, jakby nie miał zamiaru już nigdy go wypuścić. Zaskoczony chłopak objął go najsilniej jak potrafił.
-Eren... - wychrypiał drżąco. - Nie zostawiaj mnie...nigdy...błagam cię, Eren...straciłem już wszystkich...nie chcę stracić i ciebie...tylko ty mi zostałeś...Eren...
Szatyn był w szoku. Nie widział jeszcze Levi'a w takim stanie, i to napawało go przerażeniem. Wzmocnił uścisk.
-Levi... - powiedział łagodnie. - Wyrzuć to z siebie. Chociaż raz nie udawaj, że jesteś nieludzko zimny i silny. Wyrzuć z siebie to wszystko, całkowicie, dokładnie. Zrób to, musisz to zrobić, żeby poczuć się lepiej, Levi.
-Ja...nie...to nic nie da...nic nie sprawi, że poczuję się lepiej... - odparł kapral, a w jego głosie, choć ochrypłym i grobowym, nie było jeszcze słychać zbyt wielu emocji.
Erenowi pękało serce. Sam czuł się okropnie wobec ostatnich wydarzeń. Lecz nie bał się wyrażać uczuć, wypłakał się, wykrzyczał, wyszlochał, i choć nie zmniejszyło to rozpaczy, ulżyło mu nieco. Dlatego chciał tego samego dla swego ukochanego.
Stanowczym, atoli delikatnym ruchem chwycił twarz bruneta w obie dłonie.
-Levi, jesteś człowiekiem. Ludzkie uczucia to coś normalnego. Łzy nie są złe. Płacz nie jest zły. Okazywanie żalu po stracie bliskich osób nie jest złe. Odepchnij to daleko od siebie, przeżyj to i pozwól temu wrócić. Nie zapominaj o tym, ale idź naprzód. Niech dodaje ci skrzydeł, będzie twoim natchnieniem, twoim bodźcem. Ale najpierw musisz w tym utonąć.
Levi patrzył na chłopaka błękitnymi oczami pełnymi złotych plamek. Emanowały ufnością, zauroczeniem, wiarą. Znów przypominał małe bezbronne dziecko. Tak działo się zawsze, gdy rozmawiał z Erenem na temat przeszłości, swoich uczuć, przeżyć, tego, kim jest naprawdę.
Kapral zdał sobie sprawę, że chociaż kochał Erena całym swym sercem, tak naprawdę nie do końca go doceniał. A on zawsze był przy nim, zawsze z właściwymi słowami, choć przecież pozornie był tylko dzieciakiem młodszym od niego o niecałą dekadę. Tymczasem wykazywał się większą mądrością życiową od niego samego. I darzył go bezwarunkową miłością.
-Eren... - wyszeptał i przybliżył się do szatyna, by musnąć jego wargi, po czym opadł jakby bez sił na podłogę i oparł się o kamienną ścianę. Podciągnął kolana pod brodę, wyraźnie powstrzymując jęk boleści związany z kontuzją nogi, i wbił apatycznie wzrok w drugi koniec sali spowity ciemnością.
Eren miał wrażenie, że ktoś katuje jego wnętrzności tępym nożem. Mimo, że wiedział o słabościach kochanka, przez jego nieustanną żelazną postawę często o nich zapominał. Toteż ból był sto razy mocniejszy.
Usiadł tuż obok niego, zachowując jednak dystans. Teraz Levi musi przebrnąć przez swoje uczucia sam, bez niczyjej pomocy.
Przez parę minut słychać było jedynie ich oddechy i uporczywy szum deszczu. Potem przez tę względną ciszę przebiły się jego słowa.
-Wiesz, że ona mnie kochała? Petra. Jej ojciec powiedział mi, co o mnie pisała w listach do niego. Dał mi nawet jasno do zrozumienia, że chciała za mnie wyjść.
Eren nie odpowiedział. Przełknął gorzko ślinę. Wiedział, oczywiście, że wiedział. Słyszał całą tę rozmowę, podczas gdy leżał w wozie. Wtedy też koszmarne odczucia związane z nieudaną wyprawą, śmiercią przyjaciół i wielu innych żołnierzy, tylko się wzmogły.
Jedno niewinne pociągnięcie nosem. Kontynuował.
-Eren, ja jej nie kochałem, nie tak jak ona mnie, obaj to wiemy. Byliśmy razem w wojsku, razem się szkoliliśmy, pomogła mi walczyć z przeszłością. Potem wszystko się pozmieniało, awansowałem, przepaść między nami się powiększyła, a ja starałem się nie przywiązywać do ludzi, bo wiedziałem, jak szybko znikają. Ale to wciąż była moja przyjaciółka, traktowałem ją jak młodszą siostrę, podobny stosunek miałem do reszty oddziału. - Levi zacisnął pięść na kolanie. - Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że ona...że ona mogła widzieć mnie...jako kogoś więcej...tak bardzo byłem zaślepiony...suchą walką...
Chłopak wciąż milczał, co było najlepszym wyjściem w obecnej sytuacji. Czasem ktoś, kto cierpi, musi jednym ciągiem, bez przerywania, powiedzieć o wszystkim, co go dręczy. Z drugiej strony doskonale rozumiał ukochanego. Stracił matkę, prawdopodobnie i ojca, skoro nie wiadomo nawet, gdzie przebywa. Nie wiedział, co począłby ze swoim życiem, gdyby nagle zabrakło mu Mikasy i Armina. Owszem, miałby Levi'a, lecz ból po śmierci przyjaciół byłby nie do zniesienia.
Kapral niespodzianie parsknął minorowym śmiechem. Wciąż wpatrywał się w nicość. Oczy miał puste, podkrążone. Włosy potargane. Jedynie biała koszula, płócienne spodnie i skórzane buty wydawały się być w nienaruszonym stanie.
-I tak nic bym z tym nie zrobił, nawet gdybym wiedział. Cóż mógłbym na to poradzić? Kocham ciebie. Nigdy nikogo nie kochałem, tylko ciebie teraz. Gdybym ją świadomie odrzucił, to by ją jedynie zraniło. Mimo to... - jego ciało zadrżało. - Kurwa, Eren, mimo to ja czuję się winny i nie mam najmniejszego pojęcia, co z tym zrobić!
Łamał się. Kawałek po kawałku się łamał. Tonął.
-Eren, czuję się winny, że cię kocham, bo to zaprzecza wszystkim prawom istniejącym na tym świecie...czuję się winny, bo może to nie tak powinno być...czuję się...winny...
Szatyn zaciskał mocno zęby, chciał go objąć i uspokoić, ale to jeszcze nie był koniec, więc nic nie zrobił.
-Ja nawet...nie mam jej ciała...nie mam nic...nie byłem w stanie powiedzieć jej ojcu ani słowa...nie mogłem nic z siebie wydusić...zignorowałem go, a on pobiegł dalej, szukać jej wśród powracającego oddziału...jestem okropny, bo to ode mnie powinien się dowiedzieć...a jej już nie ma...tak jakby...nigdy nie istniała...
Eren słyszał od innych żołnierzy, że Levi oddał Dieterowi odznakę Zwiadowców należącą rzekomo do Ivana. Sam nie wiedział nic o tej sytuacji, bowiem był wtedy by nieprzytomny. Ale od innych dowiedział się o pogłoskach i wątpliwościach, iż Levi wcale nie miał okazji na wycięcie jej z munduru poległego, więc było to prawdopodobnie kłamstwo, by podnieść na duchu Dietera.
W takim razie...
Eren poczuł się, jakby ktoś uderzył go w twarz. Odznaka musiała należeć do Petry. Co świadczyło tylko o jednym.
Levi poświęcił ostatnią cząstkę przyjaciółki, jaka mu została, tylko po to, by pokrzepić i dodać siły jednemu ze swoich podwładnych, którego w dodatku pewnie nie znał zbyt dobrze. Jeśli więc istniał wśród wojska ktoś, kto zasługiwał na miano człowieka o największym sercu, był nim paradoksalnie i niezaprzeczalnie kapral Levi.
Brunet znienacka uniósł rękę do twarzy i zakrył nią usta.
-Oni wszyscy...tak jakby nigdy nie istnieli...a ja nic nie zrobiłem...wykonywałem rozkazy...zostawiłem was...namieszałem ci w głowie...gdybyśmy obaj podjęli właściwe decyzje, może wszystko potoczyłoby się inaczej... jesteś jedyny, Eren...jedyną osobą, która mi została...dlatego musiałem zrobić wszystko, by cię uratować...i dlatego proszę...proszę, nie zostawiaj mnie.
Zatrząsł się, jakby jego ciałem zawładnęły agonalne drgawki. Eren zrozumiał, że wyraźnie powstrzymuje szloch i musiał coś z tym zrobić. Musiał sprawić, że jego ukochany wreszcie wyleje z siebie swoje cierpienie.
Chwycił jego zimną dłoń.
-Teraz, Levi. Nie bój się. Nie bój się łez. Masz prawo do uczuć. Nie bój się. Jestem przy tobie i zawsze będę.
Wtedy to się stało. Gdy brunet przeniósł na niego wzrok, jego oczy szkliły się niczym tafle dwóch lśniących kobaltowych jezior. Chwilę potem tamy na tych jeziorach przerwały się i woda wypłynęła poza brzeg.
Eren pierwszy raz w życiu widział, jak Levi płacze. I tak samo jak jego śmiech, było to szokujące przeżycie. Mężczyzna zawierał w sobie tak skrajne emocje. Gdy już się śmiał, była to najpiękniejsza rzecz na świecie. Gdy płakał, to tak jakby tenże świat nieubłaganie się kończył.
Srebrne krople spływały obfitymi strumieniami po jego alabastrowych policzkach. Eren głaskał go po głowie, zanurzając palce w kruczych włosach. Drugą ręką ciągle ściskał jego dłoń.
Po chwili dowódca już się nie hamował. Tak, jak Eren tego chciał, tonął w oceanie bólu. Oceanie, który trzeba przepłynąć, by dotrzeć na odległy brzeg i iść dalej po plażach, łąkach, lasach.
Szlochał głośno i przeszywająco, zanosił się, wolną ręką ściskając się za pierś w miejscu serca. Pochylał się nad swoimi ściśniętymi kolanami, pozwalając, by łzy skapywały na nie niczym ten padający za oknem smutny deszcz.
Dziecko. Znów przypominał małe dziecko.
Eren chciał płakać razem z nim, lecz uronił już tyle łez w ciągu ostatniej doby, iż nie był w stanie wydobyć z siebie więcej. Miast tego, czuł jedynie paskudny ból. Wykraczał on już poza ramy psychiczne. Teraz odczuwał go fizycznie. Jak gdyby ktoś położył na nim ogromny głaz. Jakby ktoś miażdżył jego serce.
Płakał długo. Wtulał się w tors Erena i łkał w jego koszulkę. Szatyn zamykał go w swych ramionach, czując, jak role nieco się odwracają i teraz to on musi chronić ukochanego. Nie wiedział jednak, co mógłby zrobić, żeby zatrzymać ten straszny ból wstrząsający brunetem. Chciał za wszelką cenę mu pomóc, ulżyć, ukoić jego zranioną duszę. Ale zdawał sobie sprawę, że Levi musi sam sobie z tym poradzić; u boku Erena, lecz sam. Ponieważ tylko w ten sposób każdy człowiek jest w stanie zwyciężyć ogarniający go ból.
Tym bardziej, jeśli nigdy wcześniej nie pozwalał sobie na okazywanie emocji.
Szloch trwał. Kapral nie przestawał wczepiać się rozpaczliwie w koszulkę Erena, a nawet wzmocnił uścisk. Chłopak nie widział jego twarzy, jedynie czubek głowy wtulony w jego tors. Zamykał go w swoich ramionach, drobne ciało, które zwykle tak silne, mocne, potężne, teraz wydawało się kruche, jakby zrobione z delikatnej porcelany. Niczym filigranowa laleczka, którą tak łatwo można stłuc, skruszyć, rozbić.
Bał się momentu, w którym zobaczy jego twarz. Bał się, że to go złamie, znów. Zobaczyć kogoś, kogo zawsze uważało się za człowieka niezniszczalnego, widzieć, jak nawet on traci swój stoicki spokój – to jak stracić wszelkie marzenia, nadzieje czy poglądy, jakie miało się na temat tego świata.
-Levi... - szepnął.
Straszny dźwięk powoli ucichał. Pozostały drobne pociągania nosem oraz konwulsyjne drżenia.
-Levi... - Eren gładził go po głowie, jedwabistych włosach. Kapral musiał sam się uspokoić, sam zdecydować, kiedy się podnieść, kiedy unieść wzrok.
Jednakże w końcu ten moment nieubłaganie nadszedł.
Levi spojrzał w górę, zwracając ku niemu swoją twarz. Erenowi, tak jak przypuszczał, znów pękło serce na ten widok.
Jego oczy wyrażały ból, którego zwykłymi, przyziemnymi słowami nie da się zwyczajnie określić. Tym bardziej, że te same oczy zazwyczaj, poza chłodem, dumą i wyniosłością, nie wyrażały zbyt wiele. Potrafi to zrozumieć ktoś, kto polegał całe życie na osobie – jak myślał, niepokonanej – która nagle, nie wiedzieć czemu wybuchła miliardem nieznanych dotąd emocji. Która nagle umarła w środku. I okazało się, że była słaba, a przynajmniej nie tak silna, za jaką ją uważaliśmy.
Eren nie potrafił się ruszyć. Oczy Levi'a wbijały się w niego z ostatnim gasnącym płomykiem nadziei. Łzy przypominały błyszczące szklane kryształki. Napełniały nimi kąciki oczu, zawieszały się na czarnych wachlarzach gęstych rzęs, skapywały na policzki, by spłynąć po ich zimnej powierzchni, aż na kraniec brody, a potem zniknąć w śnieżnobiałym materiale jedwabnej koszuli.
To tak, jakby anioł płakał. W pięknych galaktykach jego kobaltowych oczu skropionych złotym brokatem lśniły morza, oceany, które – choć święte – były boleśnie smutne.
Wciąż się zanosił, lecz nieco mniej. Jego pierś nierównomiernie się unosiła, oddychał raz szybko, raz wolno, łykając ciężko powietrze przez rozchylone usta. Ten cichy szloch w połączeniu ze łzami doprowadzał Erena do szaleństwa.
-Levi. - rzekł drżąco. Uniósł dłoń, by pogładzić jego mokre lico. Opuszką palca przesunął pod dolną powieką bruneta, ścierając samotną łzę.
-Eren... - przemówił głosem ochrypłym, lichym, wręcz lamentacyjnym. - Eren...ja jestem złym człowiekiem...i wiem o tym...Eren...
Chłopak z każdą chwilą szokował się coraz bardziej.
-Nie...nie... - tylko tyle mógł wybełkotać.
-Zostawiłem was...gdybym was nie zostawił...to moja wina...wszystko moja wina...
-Levi...
-I tak było zawsze...Nic się nie zmieniło. Nie jestem dobrym bohaterem, tylko zepsutym recydywistą. Zawsze byłem i zawsze będę...zły...
Tego już Eren nie mógł znieść.
-Levi! - krzyknął z mocą, łapiąc ukochanego za ramiona. Trzymał go tak, zmuszając do spojrzenia mu prosto w oczy. Miał wrażenie, że gdyby nie ten uścisk, młody mężczyzna rozsypałby się w proch.
-Levi, nie jesteś zły, słyszysz? Każdy ma prawo do błędu. Ja schrzaniłem, ty schrzaniłeś, tak naprawdę wszyscy schrzaniliśmy i to się nigdy nie zmieni! Ale to nie powód, żeby obwiniać siebie za całe zło, jakie spotyka innych!
W niebieskich oczach zalśnił mocniej promyk nadziei. Eren zetknął swoje czoło z czołem Levi'a, jakby pragnąc przekazać mu choć trochę własnej siły.
-Nikt nie jest do końca zły, a już na pewno nie ty. Jesteś wspaniałym człowiekiem, dobrym człowiekiem. Jesteś dobry, Levi. Ja to wiem, wszyscy, którzy cię znają to wiedzą. I Petra też o tym wiedziała.
Na dźwięk jej imienia kapral znów się wzdrygnął.
Eren nieśmiało musnął wargami jego usta. Zdał sobie sprawę, że ma mokre policzki. Nawet nie zauważył, kiedy się rozpłakał. A już myślał, że wylał z siebie wszystko...
Głaszcząc znów jego krucze włosy, uśmiechnął się przez owe niekontrolowane łzy i powiedział najcieplejszym głosem, na jaki udało mu się zdobyć, choć wewnątrz cierpiał niepojęcie:
-Pozwól jej odejść, Levi. Jej, im wszystkim. Pomyśl o nich. Wyobraź sobie ich szczęśliwe twarze. Nie obwiniają cię. Nie chcą, żebyś się smucił. - pociągnął nosem i pocałował bruneta w czubek głowy, uśmiechając się lekko przez łzy. - Levi, kocham cię, słyszysz? Tak, jak ona cię kochała...jak oni wszyscy cię kochali, a nawet bardziej!
Kapral wtulał chłodny policzek w gorące zagłębienie w szyi Erena.
-Oni muszą dać ci siłę. Pozwól im być swoimi skrzydłami, Levi! Skrzydłami, które uniosą cię ponad chmury...
Gdy tylko Eren skończył mówić, Levi miał ochotę rozpłakać się jeszcze bardziej, tym razem ze szczęścia i uczucia, że nie zasługuje na miłość, jaką darzą go ludzie, a przede wszystkim ten irytujący, żywiołowy chłopak, bez którego teraz nie mógłby już żyć, zupełnie jak bez tlenu. Lecz szybko odrzucił od siebie podobne myśli. Eren właśnie powiedział mu wyraźnie, że nie jest zły i należy mu się wszelkie dobro. Choć z trudem, uwierzył mu i miał zamiar tego się trzymać.
Dlatego uniósł po prostu głowę i złożył na ustach szatyna delikatny, acz namiętny pocałunek, w który włożył tyle uczuć, ile jeszcze nigdy wcześniej. Nie był w stanie słowami wyrazić bezgranicznej wdzięczności, która zebrała się w jego sercu. Zwykłe „dziękuję" by nie wystarczyło.
A jednak...
-Dziękuję. - rzekł mimo wszystko, głosem ledwie dosłyszalnym, ale w pewien sposób mocnym i dobitnym.
Eren nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się po raz kolejny z potokiem miłości wypływającym z jego oczu, a następnie kontynuował pocałunek. Ciepły, bezpieczny, błogi.
Wkrótce obojga młodych mężczyzn zmógł niespodziewany sen. Zasypiali w swoich ramionach, na podłodze, oparci o chłodną, kamienną ścianę, tuż pod otwartym oknem, za którym świat już nie rozpaczał, tylko godził się pokornie z losem.
Opadając łagodnie w objęcia Morfeusza, Levi miał wrażenie, że gdzieś pośród szumu deszczu słyszy cichy, aksamitny głos roześmianej Petry.
-Dobranoc, kapralu.
I nie wiedząc nawet, że otwiera usta, robiąc to całkowicie instynktownie, odpowiedział:
-Dobranoc, Petro.
Z tymi słowami ogarnął go upragniony wewnętrzny spokój.

Nie wolno ranić Haru

Niemalże zapomniałam o tym blogu, ale dalej będę tutaj wrzucać czasem nowe fanfiki, jednak zaznaczam, że większą aktywność zdecydowanie prowadzę na fanfiction. ^^~
Ostrzeżenie: to jest najbardziej psychiczne opowiadanie, jakie udało mi się stworzyć do tej pory, w szczególności biorąc pod uwagę jego zwięzłość i mały rozmiar... Nie ma żadnych OOC (były co do tego kontrowersje, ale dalej upieram się, że nie ma), przynajmniej taką mam nadzieję, bo chciałam wyrazić absurdalność tej sytuacji w taki sposób, żeby bohaterowie pozostali sobą.
Niby mogłoby być dłuższe, ale myślę, że to by tylko zepsuło efekt.
Zatem...umm, miłego czytania ^_^

Haru stanął przed drzwiami domu Makoto. Był późny wieczór. W żadnym z okien nie paliło się światło. Wiedział, że jego rodzice wraz z rodzeństwem wyjechali na weekend do dziadków, więc Makoto był sam w domu. Miał mu pożyczyć parę gier wideo, więc powinien na niego czekać. Nacisnął na przycisk dzwonka kilka razy, jednak nikt nie odpowiedział. Uznał zatem, że szatyn po prostu przysnął. Gdy dotknął klamki, drzwi otworzyły się bez oporu. Mógłby skrytykować brak odpowiedzialności przyjaciela, ale sam często nie zamykał drzwi, ot, z lenistwa.
Wszedł do środka i zatrzasnął drzwi. Przebył doskonale mu znany korytarz, od którego odchodziły różne pokoje, między innymi salon, wszystkie urządzone w prostym, klasycznym stylu. Skierował się ku schodom prowadzącym na górę. Drewniane stopnie zaskrzypiały pod jego ciężarem. Jego uszu nie dobiegały żadne dźwięki, w całym domu panowała śmiertelna cisza. Haru wydało się to dziwne, bowiem jeśli – jak zakładał – Makoto spał, powinno być słychać przynajmniej jego chrapanie. Lekko zaniepokojony ruszył szybkim krokiem do jego pokoju. Cieszył się, że tak dobrze znał każdy kąt tego mieszkania, gdyż w egipskich ciemnościach niewiele widział.
-Makoto? - jego niepewny głos poniósł się echem wśród ścian. Dotarł do drzwi z drewna oliwkowego. Były uchylone do połowy. Odetchnął z ulgą i wszedł do środka.
-Mak... - urwał nagle, stając pośrodku pomieszczenia. Wybałuszył oczy, nie wierząc, w to co widzi.
Zdał sobie sprawę, że nie gościł u przyjaciela już od jakichś paru tygodni. Jednak nie spodziewał się, że mogą tutaj zajść jakiekolwiek zmiany. Nie takie.
Każdy centymetr ścian został pokryty zdjęciami. Nie byle jakimi. Przedstawiały tylko dwie osoby. Albo Haru, albo Rina. Ten drugi na wszystkich fotografiach miał domalowane czerwonym flamastrem różne rany, na przykład przecinające gardło. Do tego bluźniercze słowa pod jego adresem, lub takie, które go przeklinały. Dominował jeden duży portret, w całości przekreślony krzyżykiem. Tuż pod nim wisiało tej samej wielkości zdjęcie Haru z dopiskiem „Na zawsze".
Haru miał wrażenie, że przyśnił mu się jakiś koszmar. To nie wyglądało jak coś realnego. Nie potrafił ruszyć się z miejsca, otwierał szeroko usta, a jego ciało przeszły dreszcze. Nie wiedział nawet, czy jest przerażony. To wszystko wyglądało zbyt surrealistycznie.
Co...tu się...dzieje...?
Zauważył leżącą pod biurkiem, zwiniętą w kulkę białą koszulę Makoto. Prowadzony dziwnym instynktem, podszedł do niej i kucnął. Serce zabiło mu mocniej, gdy rozwijał materiał.
A później podskoczyło do samego gardła, gdy jego oczom ukazała się świeża, ciemna krew, w której unurzany był cały przód koszuli. Przypadkiem sam zabrudził sobie nią ręce. Spoglądał teraz na nie, dalej twierdząc, że to tylko sen. Mimo to, ciecz, której dotykał, wydawała się być zbyt prawdziwa.
Czuł ogarniający go strach.
Wtedy usłyszał ciche, powolne skrzypienie drzwi za swoimi plecami.
-A niech to, Haru. Miałem nadzieję, że uda mi się oszczędzić ci tego widoku.
Czarnowłosy odwrócił się, słysząc ten doskonale znany, łagodny, sympatyczny głos.
W drzwiach stał Makoto, opierając się ręką o futrynę. Uśmiechał się, jak zawsze, z typową dla siebie delikatnością i troską. Miał na sobie jedynie dżinsowe spodnie. Umięśniony tors i włosy ociekały wodą.
-Ma-makoto...Co to ma znaczyć? O co tutaj chodzi? - zaczął Haru, a głos mu drżał, choć starał się nad tym zapanować. Trzymaną w ręku koszulą zrobił zamach, wskazując na ściany pokoju i przypadkiem rozpryskując dokoła coś, co było krwią, lecz nie dopuszczał do siebie tego faktu.
-To jakiś żart, prawda? Przygotowujesz się do Halloween?
Makoto stał dalej w tym samym miejscu, uśmiechając się jedynie z tą kojącą łagodnością. Milczał, obserwując uważnie każdy ruch przyjaciela.
Haru zaczynał się denerwować. Sam nie wiedział, czy był to bardziej strach, czy irytacja.
-Znakomicie ci to wyszło, Makoto! Efekt jest po prostu powalający. - nagle tempo jego mówienia znacznie się zwiększyło. - A ta krew, jaka realistyczna...Prawie się nabrałem. Obawiam się tylko, że Rin nie będzie zadowolony z takiego wystroju, ale w zasadzie i tak nie ma tutaj nic do gadania...Nie, naprawdę genialny pomysł, Makoto, brawo!
Oddychał płytko i ciężko. Szkarłatne krople skapujące ze splamionego materiału lądowały na wykładzinę z cichym kap kap.
Tymczasem szatyn ruszył się z miejsca i stanął pod ścianą, tuż przed dużymi fotografiami Rina i Haru. Pogładził tą drugą czułym ruchem i westchnął.
-Każda pochwała od ciebie jest dla mnie czymś wyjątkowym, niemniej trochę się pomyliłeś. - przemówił, wciąż spokojnie i aksamitnie. - To nie jest żart, Haru. Jestem śmiertelnie poważny.
Zachichotał, a Haru poczuł, jak oblewa go zimny pot.
-Chociaż... - tutaj zielonooki odwrócił się w stronę Haru, podszedł do niego powłóczystym krokiem i pogłaskał kciukiem jego policzek. - Jakkolwiek o tym nie myślę, była to swego rodzaju zabawa. Prawdziwa frajda, sama przyjemność. Cóż, przynajmniej dla mnie. Nasz dawny kolega nie mówił zbyt wiele. - z każdym słowem coraz bardziej zbliżał się do Haru. - Może dlatego, że mu na to nie pozwoliłem... Albo po prostu nie byłem w stanie usłyszeć jakichś cichych błagalnych słów pomiędzy jego płaczliwymi wrzaskami. - znów westchnął. - Ach...Miód dla uszu. Szkoda tylko, że już nigdy go nie usłyszymy.
Haru zaczynał powoli rozumieć. Lecz w dalszym ciągu wydawało mu się to zbyt kuriozalne, by mogło być prawdziwe.
Nie...nie, to...przecież...nie...
Jednakże zakrwawiona koszula w jego zaciśniętej pięści i Makoto wypowiadający te okropne psychopatyczne słowa ziejące śmiercią były bardziej niż realne.
Zanim całkowicie ogarnął go jeden szok, w krok za nim ruszył kolejny.
Makoto wplótł palce w jego włosy i pocałował go. Początkowe lekkie zetknięcie warg milisekundę później przeobraziło się w namiętny akt pełen pożądania. Haru pozostawił oczy otwarte, widział twarz Makoto z bardzo bliska. Koszula upadła z szelestem na podłogę.
Nie wiedział, co ma robić. Był wystraszony i zagubiony. Poruszył się lekko, pragnąc odsunąć się od chłopaka, ale ten w natychmiastowej odpowiedzi chwycił mocno jego ramię, zaciskając na nim palce. Haru próbował się wyrwać, ale to tylko sprawiło, że Makoto objął go w talii drugą ręką i przyciągnął go bliżej do siebie w żelaznym uścisku. Nie przestawał ugniatać jego warg swoimi własnymi i penetrować językiem wnętrza jego jamy ustnej, której nie potrafił pozostawić zamkniętej wobec siły, jaką dysponował szatyn. Jego nagi tors był miękki i rozgrzany.
Makoto pchnął Haru na łóżko w sposób wręcz brutalny, wydawałoby się zupełnie nie w jego stylu. Gdy czarnowłosy już na nim leżał, dopiero wtedy przerwał pocałunek. Stanął przed nim z tym samym dobrotliwym uśmiechem i zaczął rozpinać pasek swoich spodni.
Haru nagle poczuł, jak pieką go oczy i z trudem powstrzymał łzy. Jego czaszka pękała, a pierś płonęła żywym ogniem.
-Czemu? - zdołał jedynie wyszeptać.
Makoto przerwał nagle wykonywaną czynność. Wyglądał na zaskoczonego.
-Jak to „czemu"?
Zerknął na ścianę jakby ze zniecierpliwieniem, a później pochylił się nad brunetem, kładąc ręce na łóżku po jego obu stronach. Na twarzy miał najszczerszy uśmiech troskliwego przyjaciela, jaki tylko mógł istnieć.
-Rin skrzywdził Haru. Powiedział, że nie będzie już pływał z Haru. Zranił Haru. Trzeba ukarać Rina. Rin otrzymał zasłużoną karę.
Jego uśmiech stał się jeszcze bardziej kochający, o ile to było w ogóle możliwe. Odgarnął z czoła Haru niesforny kosmyk.
-Rin już nie zrani Haru nigdy więcej. Nikt już nie zrani Haru. Nie wolno ranić Haru. Haru jest mój. Teraz Haru i ja będziemy razem, już na zawsze.
Po tych słowach pocałował go w policzek, a następnie przygwoździł jedną ręką do materaca, drugą wkładając pod koszulkę bruneta. Haru poczuł upiorne ciarki przebiegające wzdłuż kręgosłupa, gdy Makoto wodził opuszkami palców po jego brzuchu.
Ostatnie, co pamiętał, to Makoto zlizujący z niesamowitym sensualizmem krew z jego palców, krew, którą pokryta była koszula, krew Rina.
Później wszystko stało się jakby rozmazane, niewyraźne. Makoto rozbierający go. Makoto całujący jego szyję. Makoto zabawiający się jego intymnymi partiami. I wreszcie Makoto zabierający jego czystość, Makoto bezpruderyjnie gwałcący jego pozbawione świadomości ciało. Wszystko to robiący ze świętym przeświadczeniem, że jest delikatny, czuły, opiekuńczy. Wszystko to, z czego w innych okolicznościach Haru czerpałby niezmierną przyjemność, teraz sprawiało mu jedynie ból, którego nie chciał odczuwać, dlatego ulżyło mu, gdy stracił przytomność, jego umysł odpłynął i nie musiał już znosić tego koszmaru.
Widział przed oczami jedynie niezwykle żywą i intensywną twarz Rina. Coś paliło jego policzki. Pomyślał, czy to nie owa krew dawnego przyjaciela, który powrócił, by dokonać zemsty za popełnione grzechy.
Lecz szybko zrozumiał, iż to nic więcej jak strumienie łez, które choć wydają się być siłą leczącą, nie były w stanie ugasić piekła, w którym się znajdował.

Co ja piszę...